„Szadź” to gotowy scenariusz na film. I najlepszy polski kryminał, jaki w tym roku przeczytałam.
Od początku znamy mordercę. Poznajemy go bardzo dokładnie, krok po kroku, mamy więc szansę „wejść w jego skórę”. To dobry zabieg, bo morderca to nie byle kto. Psychopata jakich mało. I jak na dobrego psychopatę przystało – jest doskonale zakamuflowany. Perspektywa mordercy jest o tyle ciekawa, że daje nam dokładny wgląd w jego otoczenie społeczne i obnaża wszechobecną hipokryzję.
Druga perspektywa jest nie mniej ciekawa. Poznajemy przyszłą ofiarę mordercy. Naiwna, uduchowiona studentka z ubogiej rodziny, marząca o wielkiej miłości. Nie interesują jej rówieśnicy – są nudni i przewidywalni. Natomiast poznany w internecie mężczyzna wydaje się idealny – dojrzały, inteligentny, empatyczny, o rozległych zainteresowaniach. W rzeczywistości okazuje się nie mniej interesujący. Przynęta złapała haczyk. Zmierzamy do tragicznego finału.
Ale jest jeszcze trzecia perspektywa. Śledztwo w sprawie pierwszej ofiary psychopaty prowadzi nietuzinkowa komisarz Agnieszka Polkowska. Ambitna, zaangażowana, bezkompromisowa. Z pokręconym życiorysem. Z oryginalnymi poglądami na pracę i życie. Ale skuteczna jak mało kto. Policjantka wie, że jej przeciwnik jest niezwykle wymagający i poprzeczka została postawiona bardzo wysoko. Nie wie tylko, że osobiście będzie musiała się z nim zmierzyć.
Tyle o fabule, żeby nie zdradzić za dużo. Bo choć od początku wiemy, kto zabił, nie wiemy dlaczego. A w tym tkwi klucz do tej całej historii. Prostej, inteligentnej, filmowej. Działającej na wyobraźnię i budzącej niepokój. Nieprzekombinowanej, ale sprytnie przemyślanej. Starannie skonstruowanej i napisanej. Wygląda na to, że Zygmunt Miłoszewski doczekał się godnego przeciwnika na arenie polskich powieści kryminalnych.