Jego miłość do Francji, a tym bardziej do Flauberta może wydawać się niezrozumiała i egzaltowana, ale jak on o tym pisze!
„…pogrążony w długiej milczącej zawziętości i fałszywym egzystencjalizmie dojrzewania, sprzeciwiałem się wartościom wyznawanym przez rodziców, a tym samym ich miłości do Francji. Na uniwersytecie zrezygnowałem z języków na rzecz filozofii, przekonałem się, że nie mam do niej predyspozycji, i wróciłem z niechęcią do francuskiego. (…) Dopiero po trzydziestce zacząłem patrzeć na Francję nie synowskimi, nie akademickimi oczami”.
Tak się zrodziła miłość dojrzała, prawdziwa i trwająca do dziś.
Zebrany w tomie „Coś do oclenia” zbiór 17 tekstów, esejów, które pisał w ciągu ponad dwudziestu lat jest wyrazem tego uczucia do kraju, który w młodości obśmiewał z powodu nie słonego masła, krwawego mięsa na talerzu i pasty czosnkowej.
To wszystko okazało się błahe, nieistotne wobec prawdziwych doznań i emocji. Bodaj najmocniej dał temu wyraz w tomie „Papuga Flauberta”. W zbiorze „Coś do oclenia” też nie mogło zabraknąć rozdziałów o autorze „Pani Bovary”, ale dostajemy również fantastycznie napisane teksty na przykład o piosenkarskich idolach minionych lat, o fenomenie Sartre’a, czy kompletnie zwariowanej podróży automobilem po Francji pisarki Edith Wharton.
Lekkość jego stylu i poczucie humoru, a także - nierzadko inteligentna złośliwość - sprawiają, że chociaż Barnes pisze o latach i ludziach dawno minionych, czyta się jego prozę wciąż z ciekawością, rozbawieniem, świetnie. Jego „tamta” Francja pokazana nie tylko poprzez obyczaj, kuchnię, pejzaż, lecz przede wszystkim poprzez ludzi wciąż fascynuje. No, ale trzeba umieć o niej opowiadać tak jak on.