To książka nie tylko o wybitnym muzyku, ale przede wszystkim o człowieku pełnym pasji, skrajności i słabości. Żyjącym pełnią życia i na jego granicy. Niepospolitym i przekraczającym granice; tak w życiu, jak i w sztuce. Uwielbianym przez ludzi, ale też zagubionym i samotnym.
Autorka nie idzie na skróty i sięga do rodzinnych korzeni muzyka wywodzących się z Indii, dzieciństwa spędzonego w Zanzibarze, szkolnych lat i pierwszych wprawek muzycznych. Pokazuje młodego, zakompleksionego, niepewnego siebie chłopaka, którego największym atutem był jego talent i artystyczna fantazja. Razem z nią śledzimy, jak z rozwojem kariery, spektakularnymi sukcesami i rosnącym gronem wielbicieli dochodziła do głosu jego nieposkromiona natura i wielki apetyt na życie.
Wtedy też artysta zaczął coraz wyraźniej akcentować swój homoseksualizm, który jednak do końca życia ukrywał przed swoimi rodzicami. Dziennikarka śledzi drogę muzyka na szczyt, ale historia zespołu idzie tu w parze z całą towarzyszącą temu otoczką. Mamy więc szalone imprezy, seksualne orgie, alkoholowe i narkotyczne ekscesy. Wielkie pieniądze wydawane z jeszcze większą fantazją. Tabun wielbicieli, kochanków, fanów. A w tym wszystkim nieobliczalnego, rozkapryszonego, nienasyconego Freddiego, który żył tak, jakby następnego dnia miał umrzeć...
Bez zbędnej demagogii autorka przedstawia, w jaki sposób wielka kariera i szalone życie Quuen zbiegło się w czasie z rodzącą się właśnie w Stanach epidemią AIDS. Mercury prowadził taki styl życia, jakby jego to nie dotyczyło; zmieniał kochanków, wdawał się z przygodne znajomości, uczestniczył w orgiach. A gdy już wiedział, że zachorował, starał się żyć tak, by choroba nie zdeterminowała jego życia – choć nie było to już możliwe. Na AIDS umierali jego znajomi, przyjaciele, kochankowie. On sam wiedział, że wkrótce przyjdzie jego kolej.
To dramatyczne i przedwczesne zakończenie wielkiej kariery pokazuje też inną twarz muzyka; wrażliwego, refleksyjnego, samotnego w obliczu spraw ostatecznych. Wyciszenie i rodzaj pogodzenia z samym sobą słychać zresztą w muzyce z ostatniego okresu życia Freddiego.
Znalazło też ono odbicie w osobistych relacjach z ludźmi; głębszych, spokojniejszych, silniejszych. Z Mercury'm zostali do końca ci, którzy kochali go naprawdę i bezwarunkowo. Dla nich nie miał maski klowna, prowokatora, ekscentryka. Mógł być po prostu sobą; zakompleksionym z powodu wystających zębów chłopakiem, który wciąż wstydził się przed rodzicami, że nie jest "normalny”.