Nigel Kennedy, filharmonia, Lublin, 13.03.09
Lublinianie długo czekali na koncert Nigela Kennedy'ego, który od początku tej dekady mieszka w Krakowie, pełni tam funkcję dyrektora artystycznego Polskiej Orkiestry Kameralnej i dość często występuje. Szczególnie dużo grywa w krakowskich klubach z tamtejszymi jazzmenami.
Impresariat naszej filharmonii walczył o jego koncert od paru lat. I w końcu wywalczył. Ale okazało się, że Kennedy jest gotów przyjechać z czymś mocno nietypowym. Z czymś, co w skrócie można opisać następująco: klasycznie wykształcony skrzypek wykonuje z jazzowym combem utwory napisane przez rockmana.
Filharmonia przyjęła ofertę artysty. A po tym, jak na umówiony termin (14 marca) publiczność natychmiast zarezerwowała całą salę, artysta przyjął z kolei ofertę filharmonii. Zgodził się na drugi występ. Na niego też szybko wykupiono lwią część miejsc.
Ten dodatkowy termin był w piątek. I po tym, co zdarzyło się na scenie, można śmiało powiedzieć: dobrze się stało, że właśnie z takim programem przyjechał do nas facet nazywany kiedyś Niegrzecznym Chłopcem Klasyki.
Dziś już nie bardzo pasuje do niego to określenie. Po pierwsze, nie jest chłopcem (ma 53 lata). Po drugie, klasyka to tylko jeden z wielu działów muzyki, jakimi się zajmuje.
Tylko przymiotnik "niegrzeczny” pozostał bardzo a propos. Gdyby szukać jednego słowa na opisanie tego polskiego Anglika, to właśnie ono wydaje się najlepsze.
Kennedy jest niegrzeczny, bo robi co chce z ukochanymi przez miłośników rocka standardami Jimiego Hendriksa. Improwizuje z towarzyszącymi mu jazzmenami na bazie tych kompozycji. Łączy je po kilka i jeszcze dokłada interludia pachnące Zieloną Wyspą.
Jest niegrzeczny, bo zapowiada swoje wariacje i parafrazy używając niecenzuralnych słów (na szczęście w języku angielskim). I jeszcze opowiada zmyślone, brawurowe anegdoty, wikłając w przygodną znajomość z Jimim Hendriksem towarzyszącego mu na scenie Jarosława Śmietanę.
Taką historyjką o ich wspólnym locie concordem, podczas którego Amerykanin zwrócił się do Polaka per Joe i zagadał na temat chmurzastej mgły za oknami, skrzypek zapowiedział swoją mega parafrazę "Hey, Joe”, "Little Wing” i "Purple Haze”.
Niegrzeczność Kennedy'ego to także jego gra palcami na skrzypcach trzymanych jak gitara i popijanie piwa na scenie. Generalnie jest mistrzem niepokojenia artystycznego i zachowaniowego. A programie "Jimi Lives” osiągnął w obu wymiarach apogeum.
Ale publiczność, choć ma swoje świętości muzyczne i hołduje pewnym konwenansom, lubi być też trochę drażniona. Na pewno lepiej ją niepokoić niż zanudzać. Potwierdziła to owacja na stojąco, którą słuchacze skwitowali prawie trzygodzinny koncert.