Dwie starsze osoby zmarły w Rumunii na gorączkę Zachodniego Nilu. W tym roku egzotyczny wirus zaatakował też w Grecji i w Rosji. Niewykluczone, że dotarł też do Polski.
Gorączka Zachodniego Nilu to choroba, której naukowcy obawiają się od dawna. Tym bardziej że jej konsekwencje mogą być znacznie bardziej poważne niż w przypadku ptasiej czy świńskiej grypy.
Wirus Zachodniego Nilu (West Nile Fever) odkryto w 1937 roku w pólnocno-zachodniej Ugandzie. Od lat 50. ubiegłego wieku rozprzestrzeniał się po całym świecie. Wraz z ptactwem wędrownym dotarł do Azji, Ameryki Północnej (od 1999 r. choruje na niego nawet kilka tysięcy osób), a końcu też do Europy.
Obecność groźnego wirusa stwierdzono już w 20 krajach Starego Kontynentu. Tego lata przypadki tej groźnej choroby odnotowano m.in. w Rosji i w Grecji, gdzie zachorowało ponad 20 osób, a jedna zmarła.
Do tej pory w Polsce opisano tylko jeden przypadek tej groźnej afrykańskiej choroby (kilka lat temu u pacjenta szpitala w Białymstoku). Mimo to na walkę z nim naukowcy z Państwowego Instytutu Weterynaryjnego w Puławach przygotowują się od kilku lat.
– Jeśli wirus nie dotarł jeszcze do Polski, to może to nastąpić każdego lata – twierdzi zespół badaczy z Puław.
Puławscy naukowcy opracowali też szczepionkę, niestety, niezbyt skuteczną. Zwalcza egzotycznego wirusa jedynie w 75 proc. Dokładnie badają też padłe ptaki z rejonu całej Polski.
– Istnieje realne zagrożenie – przekonują. – Należy stworzyć system wczesnego ostrzegania, polegający na monitorowaniu dzikich ptaków, zwłaszcza krukowatych i wróblowatych w okresie wzmożonej aktywności komarów.
Jak podają statystyki, na gorączkę Zachodniego Nilu jest umiera tylko od 2 do 14 procent hospitalizowanych chorych. U nieleczonych śmiertelność może sięgać nawet 35 proc. Najłagodniej choroba przebiega u dzieci, znaczniej ostrzej u osób po 50. roku życia.