W Nowym Jorku robi się niespokojnie po incydencie jak z hollywoodzkiego filmu.
Doszło do wymiany zdań. Stróże prawa krzyczeli, aby mężczyzna rzucił nóż. Ten zaś krzyczał do nich: "Strzelajcie! Zabijcie mnie!”. Kiedy zobaczył naprzeciw siebie już nie dwóch, a kilkunastu policjantów zaczął się cofać w dół Siódmej Alei. Policjanci wzywali go do poddania się, ale nie miał takiego zamiaru. Dalej krzyczał, aby go zastrzelili.
Przy skrzyżowaniu z 37 Ulicą, skręcił na chodnik między samochody, z wyraźnym zamiarem wejścia między przechodniów. Wówczas policjanci otworzyli ogień. Padło dwanaście strzałów, z których siedem dosięgnęło ściganego. Upadł na chodnik. Wkrótce nadjechał ambulans reanimacyjny, który zabrał go do Bellevue Hospital. Tam zmarł na sali operacyjnej.
Rodzina zastrzelonego już zapowiedziała pozwanie policji za bezzasadne użycie "śmiertelnej siły” i zabicie człowieka. Broniący swoich ludzi szef NYPD Ray Kelly, twierdzi, że postępowali zgodnie z procedurami przewidzianymi w takich sytuacjach, a wcześniej używali wobec Kennedy'ego gazu pieprzowego.
Obecność napastnika w tłumie przechodniów mogła nieść nieprzewidywalne skutki, dlatego powstrzymanie go było uzasadnione. Podobnie uważa znacząca większość nowojorczyków, a popularny tabloid "New York Post” pisze wręcz, że Kennedy zginął na własne życzenie. Innego zdania jest kolorowa społeczność, dopatrująca się kontekstu rasowego zdarzenia.
Co interesujące, incydent nie wywołał na ulicach paniki. Wręcz przeciwnie, ludzie podążali za Kennedym i policjantami i starali się nagrywać akcję telefonami komórkowymi. Plon tego dokumentowania można oglądać w internecie.