Najpierw leżała w domu i nie żyła. Potem leżała w foliowym worku. Zobaczyli, że rusza rękami. Teraz leży w szpitalu. Zaczyna poznawać rodzinę. Na razie nikt nie miał jeszcze tyle śmiałości, aby powiedzieć, że wyszykowali się już na jej pogrzeb.
Zamówili pogrzeb
W zwoleńskim pogotowiu ratunkowym zanotowano, że karetkę wezwano o godzinie 6.43. Zespół ratowniczy był na miejscu, w niedalekim Jabłonowie, po godzinie 7. Lekarka wystawiła zaświadczenie o zgonie.
Marian Kustra wraz z córką Krystyną Mizerą nie mieli czasu płakać. Z miejsca wyruszyli po akt zgonu do Urzędu Gminy w Policznie. Potem pojechali do zwoleńskiego zakładu pogrzebowego, wybrali strój pogrzebowy, zamówili wieńce i wiązanki, na koniec wyprawili się do księdza w parafii w Wygodzie, aby uzgodnić termin pogrzebu.
W tym czasie pani Stanisława - według papierów nieboszczka, a tak naprawdę ciężko chora kobieta - leżała na łóżku w pustym domu.
Przebudzenie w worku
Karawan był około godziny 14. Pracownicy domu pogrzebowego zapakowali kobietę w worek foliowy i odwieźli do kostnicy w zwoleńskim szpitalu. - Już podczas wyjmowania worka z samochodu zauważyłem, że coś się poruszyło. Od razu pomyślałem, że to pewnie wiatr. W kostnicy odsunęliśmy jednak worek
i zauważyłem jakieś nieznaczne ruchy. Myślę sobie: Jezu, przecież ona jeszcze oddycha! Od razu przybiegli lekarze - opowiada Adam Galbarczyk, właściciel Domu Pogrzebowego Ades ze Zwolenia.
Wsiadł w samochód i pojechał zawiadomić córkę pani Stasi.
- Nie wiem, czy nie była w większym szoku niż wtedy, gdy dowiedziała się, że mama nie żyje. Najpierw ze zdenerwowaniem zaczęła mówić, że zostały zniszczone wszystkie dokumenty, że został tylko akt zgonu. Potem jednak zauważyłem, że się uśmiecha - opowiada Adam Galbarczyk.
Sąsiadka zmartwychwstała
Piątkowscy jako pierwsi dowiedzieli się, że sąsiadka "zmartwychwstała”.
- Pracownicy zakładu pogrzebowego powiedzieli, że położyli ją w worku na stół, aby włożyć do lodówki, ale nie było w niej miejsca. Wtedy zobaczyli, że worek się rusza. Wcześniej ręce ułożyli wzdłuż tułowia, a tu jedna ręka znalazła się bliżej głowy - opowiada Jan Piątkowski.
Jego żona Daniela ma swoją hipotezę: Jak ją wieźli po drodze, to na pewno trzęsło. Może to zadziałało jak jaki respirator?
Oboje twierdzą, że nie można winić pogotowia. - Takie rzeczy się zdarzają. Kilkanaście lat temu też zabrano człowieka z Policzny do kostnicy. Otwierają rano drzwi, a on tam sobie siedzi - macha ręką Jan Piątkowski.
Mama jednak żyje
- Gdy okazało się, że mama żyje, to na przemian śmieliśmy się i płakali - Krystyna Mizera ukrywa twarz w dłoniach.
- Przeżyłam jej śmierć. To jest straszne, bo mamę ma się jedną. Ale wiadomość, że jednak żyje była jeszcze większym szokiem. Bałam się, że przyjadę do szpitala i znów będzie źle. Przyjeżdżam, mama bierze mnie za rękę, poznaje, pyta: "To przyjechałaś?”. Szok - wyrzuca z siebie Marianna Sadowska-Skorupa, druga córka pani Stanisławy.
To na nią spadł obowiązek powiadamiania wszystkich krewnych, że pogrzebu nie będzie, bo mama "ożyła”.
- Traktowali mnie na początku jakoś nie bardzo, myśleli pewnie, że jestem w szoku i bredzę - dodaje pani Marianna, która wciąż nie może uwierzyć, jak doszło do pomyłki. - Człowiek się może pomylić, ale przecież w takim ambulansie jest odpowiedni sprzęt, można na 100 procent stwierdzić, czy ktoś żyje, czy nie - zastanawia się kobieta.
Marianna Sadowska-Skorupa po tym wszystkim jest wkurzona i załamana, tak na przemian.
- Siostra i ojciec nie mają samochodu. Wtedy wynajęli auto, jeździli cały dzień, do gminy, do zakładu pogrzebowego - tłumaczy. - Teraz mama nie ma dowodu osobistego, bo go przecięli. Nie wiem jak wyrobić nowy dowód, bo mama przecież leży. Nie da się jej zawieźć do fotografa. Poza tym, na podstawie jakiego dokumentu: aktu zgonu? Przecież ona teraz nigdzie nie istnieje.
Na razie udało się wycofać zamówienia na trumnę, wieńce i kwiaty. - Nic nie mogę powiedzieć na zakład. Stwierdzili, że nic się nie należy i nie ma sprawy - dodaje Krystyna Mizera.
- Pieniądze oddał i ksiądz. Z 700 złotych, co mu dałem, zatrzymał tylko 100 złotych za miejsce na cmentarzu. Ale niech tam będzie - macha ręką Marian Kustra.
- Ja muszę wracać do Tych, bo tam mieszkam. Siostra ma małe dziecko, gospodarkę. Tata sam jest w nie najlepszym stanie, nie dosłyszy. Znów muszą wynająć auto i wszystko odkręcać. To się wiąże z czasem, kosztami - denerwuje się pani Marianna.
Mogli sprawdzić...
Lekarka została odsunięta od pracy w pogotowiu do czasu wyjaśnienia całej sprawy przez prokuraturę. Wejścia na szpitalny oddział pielęgniarki i sam ordynator bronią jak niepodległości.
- Uznaliśmy, że tak będzie lepiej dla niej i dla naszej instytucji. Sam też nie chcę mówić o tym zdarzeniu w kategorii błędu lekarza, czy jakiejkolwiek innej osoby. To czy lekarz popełnił błąd, jest kwestią postępowania prokuratorskiego - mówi Krzysztof Jarosz, dyrektor szpitala w Zwoleniu.
Prokuratura chce teraz ustalić, czy lekarka popełniła błąd i czy nie doszło do narażenia życia i zdrowia staruszki.
Krzysztof Jarosz ma swoją hipotezę. - Do godziny 14 pacjentka była pod opieką rodziny. Nikt nie stwierdził oznak życia u pacjentki. Również nie stwierdzili tego pracownicy zakładu pogrzebowego, przenosząc kobietę do karawanu. Czy to o czymś nie świadczy? - pyta Krzysztof Jarosz i od razu odpowiada: Mogę więc przypuszczać, że u pacjentki schorowanej nastąpiło na tyle osłabienie czynności życiowych, były one na tyle słabo wyrażone, że dały podstawy do rozpoznania zgonu. Nic innego nie przychodzi mi do głowy.
Wystarczy słuchawka
Aleksander Pieczyński, kierownik zwoleńskiego pogotowia ratunkowego twierdzi, że zna sumienność i doświadczenie swojej koleżanki i nie wierzy, aby mogła ona popełnić jakiś błąd. - Myślę, że zostały dochowane wszystkie procedury. Aby stwierdzić zgon, bada się źrenicę, puls, oddychanie. Patrzy się na powłoki skórne - tłumaczy.
Czy takie badania dają stuprocentową pewność, że nastąpił zgon?
- Praktycznie wystarczy doświadczenie lekarza. Od 30 lat nie pamiętam przypadku, aby diagnoza była mylna. W szpitalu używa się specjalistycznego sprzętu, ale nie w pogotowiu, czy w przypadku lekarza rejonowego. Dla lekarza pierwszego kontaktu wystarczy doświadczenie i słuchawka - mówi Aleksander Pieczyński.
Lekarka...zniknęła
Pani doktor, o której diagnozę jest już tyle szumu, w pogotowiu jedynie dorabiała. Na stałe pracuje bowiem na oddziale chirurgicznym szpitala w Pionkach koło Kozienic. Ma specjalizację z anestezjologii i intensywnej terapii.
- Nie ma jej w pracy i nie mam pojęcia, co się z nią dzieje. Może jest na zwolnieniu lekarskim? Słyszałem tylko, że bardzo przeżywa to, co się stało - przyznaje Aleksander Gawlik, dyrektor szpitala w Pionkach.
Od razu dodaje, że "na panią doktor nie da złego słowa powiedzieć”.
- Nigdy nie było na nią żadnych skarg czy uwag, ani ze strony pacjentów, ani lekarzy - mówi. - Ja nie mam podstaw, aby odsunąć ją od pracy.