Wiadomością dnia w ubiegły czwartek była informacja podana przez Główny Urząd Statystyczny. Doniósł on mianowicie, że w drugiej połowie lipca żywność była o 1,1 proc. tańsza niż w pierwszej i o 1,5 proc. tańsza niż przed miesiącem, tj. w drugiej połowie czerwca. W rezultacie inflacja roczna (liczona w okresie dwunastomiesięcznym) spadła prawdopodobnie do ok. 5 proc. Prawdopodobnie, gdyż oficjalne dane o lipcowej inflacji GUS poda 16 sierpnia.
Wydawać by się mogło, że niska inflacja to dla wszystkich bardzo dobra wiadomość. Z tego, że ceny towarów i usług konsumpcyjnych rosną w stopniu mniejszym niż wcześniej, wypadałoby się przecież tylko cieszyć. Ale ma ona też swą drugą stronę. Ponieważ inflacja zmniejszyła się dzięki spadkowi cen żywności - po kieszeni dostali rolnicy. Bywa, że aby zarobić choćby byle jakie pieniądze, muszą oni sprzedawać to, co urośnie im na polu i w oborze, poniżej kosztów produkcji. To dlatego warzywa, owoce, cukier czy oleje roślinne kupujemy za grosze, taniej niż przed rokiem. Mieszczuchy się z tego cieszą, rolnicy zaś mogą sobie tylko pomarzyć o osiągnięciu 30 proc. zarobków osób zatrudnionych poza rolnictwem, co - statystycznie rzecz ujmując - mieli jeszcze kilka miesięcy temu.
Nie od dzisiaj wiadomo, że gospodarka to system naczyń połączonych i jeżeli ktoś zyskuje - ktoś musi stracić. Czasy, gdy drożały szynki, taniały szyny (notabene hutnicy wtedy wcale nie tracili), a inflacja wynosiła 4,9 proc., bezpowrotnie już, zdaje się, minęły...