

Dla 48-latka z Lublina mogła to być ostatnia w życiu rowerowa wycieczka. Nie chciało mu się zakładać kasku. Samą kraksę pamięta jak przez mgłę. Ale skutki upadku odczuwa do dzisiaj. Ruszył sezon rowerowy, a ten tekst może uratować zdrowie, a nawet życie.

Wprawdzie od tego zdarzenia minęło już wiele miesięcy, ale pan Andrzej wciąż miewa zawroty głowy, ma problemy z pamięcią, poruszaniem się.
- Miałem pięćdziesiąt procent szans, że z tego wyjdę cały – mówi. – W karetce usłyszałem, że jak najszybciej muszę się znaleźć na stole operacyjnym. Wiedziałem, że jest ze mną kiepsko.
Na przejażdżkę namówiła go żona. Chciała się przejechać ścieżką rowerową nad Zalew Zemborzycki. Niedaleko, bo mieszkają w okolicach Abramowic. Było piękne popołudnie, świeciło słońce.
– Nie chciało mi się zakładać kasku – przyznaje nasz bohater. – Uznałem, że to tylko kawałek, to nie opłaca się go nakładać. Żebym wiedział, czym to skończy, to przez sekundę bym się nie zastanawiał, czy go wtedy założyć na głowę.
Na ścieżce rowerowej nie było wiele osób. Pan Andrzej mógł „poszaleć”.
– Krótko przed tym wypadkiem złożyłem sobie porządny, wyścigowy rower – mówi. – Kiedyś w młodości trenowałem trochę kolarstwo. Lubiłem depnąć na pedały. A ten rower był naprawdę szybki.
Nie wie, jak doszło do kraksy. Zupełnie tego nie pamięta. W pewnej chwili zjechał po prostu ze ścieżki i się wywrócił. O co uderzył głową – też nie wie. Może o kamień, który był obok albo o gałąź. Żona tego nie widziała. Była za zakrętem. Wie jedynie od jakiegoś świadka, że to działo się w ułamku sekundy. Nie hamował, nie skręcał. On sam nie wyklucza, że może w pewnej chwili tuż przed wypadkiem stracił na moment przytomność, mimo że nigdy nie narzekał na zdrowie.
– Bolała mnie strasznie głowa po tym upadku – mówi. – Leciała mi krew. Zaraz podjechała żona. Nie wpadła w panikę. Pracuje w szpitalu, szybko wezwała karetkę. Ja wiedziałem, że to nie jest zwykły uraz. Czułem to.
Najpierw zawieźli go na al. Kraśnickie, potem na Jaczewskiego. Operacja trwała ponad cztery i pół godziny. Miał liczne krwiaki, założono mu ponad dwadzieścia szwów.
– Miałem, jak się okazało, pękniętą czaszkę koło ucha - opowiada. – Wstawili mi jakieś metalowe płytki, usunęli większe skrzepy.
W szpitalu leżał kilka dni. Schudł w tym czasie sześć kilogramów. Przeszedł długą i żmudną rehabilitację. Nie udało mu się wrócić do pełnej sprawności. Ma problemy ze słuchem, boi się jeździć samochodem z powodu zawrotów głowy. Wystarczy, że zbyt gwałtownie poruszy głową. Ma też zaburzenia smaku i węchu.
– Na rower nawet nie spoglądam – mówi. – Ten wypadek zmienił bardzo wiele w moim życiu. Otarłem się przecież o śmierć. Nie wiem też, czy kiedykolwiek jeszcze będę w pełni sprawnym człowiekiem jak kiedyś. Każdego znajomego przestrzegam teraz, żeby zawsze nakładał kask jak jedzie rowerem – nawet na krótką przejażdżkę. Ja za swoją głupotę zapłaciłem zbyt wysoką cenę. Nie opłacało się.
