W baraku chronili się pijacy, po dachu biegały dzieci. Dozorca nie reagował. I to nie on wezwał straż, gdy budynek stanął wczoraj w ogniu. Strażacy zwozili wodę cysternami, bo hydranty nie działały. Obiekt należał do miasta. O tym, że jest źle strzeżony. Ratusz wiedział od roku.
- Tuż przed pożarem po dachu baraku biegały dzieci - mówi Marek Kotomski, mieszkaniec pobliskiej ulicy. - Wchodzili tam pijacy. Nikt ich nie wyganiał - mówi Teodora Morska.
- To nie dozorca, ale mieszkaniec pobliskiego wieżowca zawiadomił nas o pożarze - stwierdza Michał Badach, rzecznik straży. - Z tego, co wiem, dozorcy tam nie było - mówi Agnieszka Kwiatkowska z lubelskiej policji.
Na miejsce zjechały prawie wszystkie wozy lubelskiej straży. - W remizie został tylko jeden - potwierdza Badach. Płomienie miały kilkanaście metrów wysokości. Dym było widać niemal w całym mieście. Drewniany dach płonął jak pochodnia. Waliły się mury baraku. Część runęła na jezdnię.
By gasić pożar, strażacy musieli przywozić wodę cysternami. Hydranty nie działały. - My za ich stan nie odpowiadamy. Należą do szkoły - zastrzega Halina Szyłkajtis, rzecznik miejskich wodociągów.
Budynek prawdopodobnie ktoś podpalił. Zwarcie w instalacji elektrycznej jest wykluczone, bo złodzieje już wiele miesięcy temu wypruli kable ze ścian.