Pierwszy raz byłam na stadionie, pierwszy raz na meczu rugby, chyba nawet pierwszy raz na jakimkolwiek meczu. Może dlatego bardziej od tego, co dzieje się na boisku, interesowało mnie co się dzieje poza nim.
Najpierw pojawiła się pierwsza szmata, po polsku. – Zaraz zdejmą – myślę sobie. Ale czas mija, a nikt nie interweniuje. Wręcz przeciwnie – ochrona, która stała obok gdzieś się ulotniła.
Dokładnie po drugiej stronie stadionu na trybunach siedzą Ukraińcy, to komunikat dla nich. Za chwilę przekaz zostaje wzmocniony. Obok pierwszej szmaty zawisa druga – po ukraińsku, z błędami. Wtedy publiczność siedząca na tym sektorze wstaje i przenosi się obok. Pod hasłami zostają tylko oni. Z daleka wygląda to tak jakby grupa dwudziestu ogolonych na łyso facetów miała władzę nad całym stadionem.
To nie był mój pomysł, by tam iść. Ale mam szczęście mieć koleżanki – kreatywne, odważne kobiety. – Idziesz z nami zerwać banery? – usłyszałam. – Jasne – ucieszyłam się.
Przyznaję, moja wiedza o środowisku kibolskim jest właściwie żadna. Kiedyś pisałam o kibicach Motoru Lublin, skarżyli się, że policja traktuje ich jak bydło. Opowiadali, że jadąc na mecz muszą sikać do butelek, bo autokary mają zakaz zatrzymywania się. Gdy zapytałam o to ówczesnego szefa lubelskiej prewencji, wyciągnął z szafy „mundur”, w którym jego podwładni obsługują mecze. Tarcza, hełm, pałka, kamizelka, ochraniacze. W razie gdyby kibolom udało się po drodze na mecz zrobić zakupy w ogrodniczym…
Akcja była szybka. Weszłyśmy na ich trybunę, szmata zniknęła w parę sekund. Zerwali się natychmiast. – Co wy, k…, robicie?! Oddawaj to! – rzucili się na Gośkę i Agatę.
Odśpiewali nam wymyśloną na szybko przyśpiewkę. Coś o ruskich k… w refrenie. Wiedziałyśmy, że jak pójdziemy, to powieszą znowu. Usiadłyśmy. W ostatnim rzędzie tuż pod ścianą, która okazała się tak świetną przestrzenią eksplozycyjną.
Ochroniarze? Jakby się zapadli pod ziemię. Za to przybiegł zastępca prezydenta. – Jestem zaskoczony postawą ochrony – wydyszał.
– My też, ale lepiej niech pan stąd idzie.
Weszli panowie w zielonych kamizelkach. Stanęli w rzędzie, sektor obok. Zareagowali błyskawicznie, gdy nagle na „żylecie” pojawił się ukraiński kibic. Ci od szmaty pewnie by go olali, gdyby nie jego wylewność okraszona wylaniem na nich piwa z plastikowego kufla. Niechcący.
Wyglądało to tak jakby istniała jakaś niepisana zasada – wy nie wchodzicie na nasz sektor, a my robimy co chcemy - palimy fajki i wieszamy co chcemy. Gdy ta zasada została złamana zrobiło się gorąco.
– W….ć stąd!
– Marian, zabierz ich stąd, bo zaraz będzie zadyma!
– I tego banderowca zabierz! I te k… też!
Parę minut przed końcem meczu wyszłyśmy ze stadionu. Pod bramą stał oddział prewencji.
Czy zrobiłyśmy coś wyjątkowego? Myślę, że tak. I wcale nie chodzi o to, jakie hasła były wysprejowane na szmatach. Mam świadomość, że podpisuje się pod nimi wielu Polaków. Chodzi o coś innego. Stadion, pod którym zaparkowały autokary na ukraińskich blachach, nie jest miejscem, by się nawzajem obrażać. Spodziewałabym się raczej solidarności z krajem, który właśnie stracił kawałek siebie. I może stracić jeszcze więcej.
I jeszcze coś. Na takie banery na meczu piłki nożnej nikt, by pewnie nie zwrócił uwagi, ale to było rugby. Jak mówią Ukraińcy, rugby to nie sport, to kultura. W Lublinie tej kultury zabrakło.
Nie wiem, czy to byli kibole, narodowcy, czy dwa w jednym. Faktem jest, że na 15-tysięcznym stadionie rządzi osobowa grupa 20-30 łysych facetów. I mogą obrażać, ustalać swoje zasady, a koledzy z firmy ochroniarskiej zdejmą plakietki i pójdą do domu. Trochę wstyd…
A Wam dziewczyny, dziękuję. Jestem dumna, że mam takie koleżanki.