Kiedy kilka miesięcy po przeszczepie dowiedziałem się, że dawca organów miał nowotwór, to nogi się pode mną ugięły - twierdzi Andrzej P.
- Nigdy nie kierowałem się karierą, nie chałturzyłem w prywatnych klinikach, poświęcałem się chorym - przekonywał wczoraj w Sądzie Rejonowym w Lublinie lekarz, teraz już na emeryturze.
Chirurg dobrze pamięta pacjenta z Ryk, który trafił do Kliniki Chirurgii Ogólnej i Transplantologii PSK-4 w Lublinie w czerwcu 2005 roku. 19-letni Grzegorz G. zachłysnął się lekami. Był w stanie śmierci mózgowej. Potwierdziła to komisja lekarska. Zapadła decyzja, że od zmarłego zostaną pobrane nerki i wątroba.
- Nic nie wskazywało, że może być w okresie wylęgania nowotworu - przekonywał lekarz. - Przecież był regularnie badanym dawcą krwi.
Sprawa lubelskiego chirurga w sądzie. Realizacja: Agnieszka Antoń
Przy pobieraniu organów lekarze znaleźli u Grzegorza G. dziwną tkankę. Andrzej P. zdecydował, że zostanie przebadana. Jej część zabrali lekarze z Warszawy, którzy przyjechali po wątrobę. Resztę zabezpieczył Andrzej P. Następnego dnia tkankę poddano analizom w szpitalnym laboratorium.
- Lekarz, który ją badał przekazał mi, że nie ma cech nowotworu złośliwego - stwierdził w sądzie oskarżony. - Pytałem, czy nie widzi tam nic podejrzanego. Odpowiedział, że nie.
18 czerwca 2005 r. w lubelskiej klinice dwóm biorcom przeszczepiono nerki. Początkowo wydawało się, że operacje się udały. Nerki podjęły pracę. Pacjenci wrócili do domów, potem jednak zachorowali na nowotwory i zmarli.
Andrzej P. twierdzi, że o prawdziwych wynikach badań tkanki Grzegorza G., dowiedział się dopiero po kilku miesiącach od przeszczepu. Przyjechali lekarze z Warszawy, ci sami, którzy pobierali od dawcy wątrobę. Powiedzieli, że badanie wykazało nowotwór - chłoniaka. Wówczas sprawdził wyniki badań w szpitalnym laboratorium. Były takie same.
Prokuratura uważa, że Andrzej P. miał świadomość, że dawca może być chory na raka. Na kolejnych rozprawach prokuratura będzie przedstawiać dowody, które potwierdzają tę wersję.