Takich motocykli jest w Lublinie sześć. Dwa z nich to własność Janusza Czaplińskiego. Ale warszawa, która wystąpiła w filmie o Karolu Wojtyle, jest w mieście tylko jedna
Pierwszego harleya kupił w 1957 r. od kolegi ojca. Był to Romuald Makowski, dawny właściciel kina Rialto (potem Staromiejskie) na lubelskim Starym Mieście.
– Po wojnie nowa władza wyrzuciła go z kina – mówi Janusz Czapliński. – Wyposażenie Rialto, krzesła, jeszcze z ruchomymi siedzeniami, znalazły się na podwórzu posesji przy ul. Wesołej. I pod tymi gratami stał mój wyśniony harley z 1942 r. Kupiłem go wtedy za 6 tys. zł. Sam zarabiałem niewiele ponad tysiąc.
Polski robotnik na amerykańskim motorze
Motocykl był w opłakanym stanie. Makowski kupił go z demobilu. Przez 9 lat stał „pod chmurką”. Po kupnie, razem z kolegami pchali go przez całe miasto – aż do powstającej kliniki weterynaryjnej przy dzisiejszej ul. Głębokiej. Motocykl był tak zdezelowany, że po drodze kawałkami odpadał mu bieżnik z kół.
Przez kilka miesięcy doprowadzał motocykl do ładu i składu. Nie było to łatwe, bo harley nie tylko nie był na chodzie, ale był również niekompletny. Brakowało m.in. reflektora, skórzanych toreb, uchwytów na karabin czy też skrzynki na narzędzia. Udało mu się jednak skompletować części i wiosną 1958 r. wyjechał maszyną na ulicę. Spełniły się jego młodzieńcze marzenia.
– Kiedy Sowieci wkroczyli do Lublina, to przez miasto przejechała kolumna 20 harleyów (w ramach amerykańskiej pożyczki wojennej Lend-Lease Armia Czerwona otrzymała od Stanów Zjednoczonych około 20 tysięcy tych motocykli – dop. red) – mówi pan Janusz. – Stałem jak zahipnotyzowany. Ogromne maszyny, z wielkimi kierownicami, a do tego ten charakterystyczny odgłos silnika, zrobiły na mnie takie wrażenie, że przez kolejne lata o niczym innym nie marzyłem.
Wkrótce okazało się, że przez harleya narobił sobie problemów w pracy. W latach 60. był zatrudniony firmie budowlanej. Pewnego razu dyrektor wyjrzał przez okno i od razu rzucił mu się w oczy zaparkowany motocykl.
– Czyj to? – spytał.
– Tego nowego pracownika – usłyszał.
– Jak się nazywa?
– Czapliński
– Polski robotnik na amerykańskim motorze?
Za jakiś czas pan Janusz otrzymał wypowiedzenie. Oficjalnie wyleciał z jakiegoś błahego powodu. Nieoficjalnie dowiedział się, że dyrektor nie mógł zdzierżyć, że ktoś w ludowej Polsce może jeździć imperialistycznym motocyklem.
Młotem w imperialistyczną technikę
– Dotarł pan do historii swojego harleya?
– Wcześniejszych papierów na niego nie było. Wiem jedynie, że 20 tysięcy harleyów – w tym również mój – dotarło pod koniec wojny do portu w Murmańsku. Potem najprawdopodobniej trafił do formującego się wojska polskiego. Jakiś szlak bojowy przebył, ale kto nim jeździł, tego nikt nie wie.
Kilka lat później Janusz Czapliński został właścicielem drugiego harleya. A było to tak: pewnego razu dostał sygnał, że w jednym z warsztatów niszczą motocykle z demobilu. Było to w pobliżu Młyna Krauzego. Warsztaty należały do LPŻ – Ligi Przyjaciół Żołnierza. Pan Janusz znał tam wielu mechaników, którzy nieraz załatwiali mu brakujące części do motocykla.
– Omal nie dostałem zawału, kiedy przyjechałem na miejsce – mówi. – Serce mi się krajało na widok harleyów pociętych na części. Kiedy wszedłem, to akurat jeden z robotników rozwalał młotem silnik.
Pan Janusz umówił się z mechanikami, żeby zostawili mu chociaż trochę części, ramę, żeby wszystkiego nie niszczyli. Ci rzeczywiście schowali pod ogrodzeniem elementy motocykla, które potem kompletował.
W trakcie wizyty w warsztacie, kiedy niszczono motocykle made in USA, do środka wpadł oficer. Jak się okazało, to on wydał rozkaz, żeby po harleyach nie został nawet ślad.
– Zacząłem mu tłumaczyć, że przecież to są sprawne maszyny, które można jeszcze wykorzystać – mówi. – Wtedy o mało mnie nie pobił, że bronię amerykańskich maszyn. Dobrze, że nie miał pistoletu, bo by mnie chyba zastrzelił. Po chwili gdzieś wybiegł. Okazało się, że zadzwonił na milicję. Zdążyłem jednak uciec.
Za jakiś czas zabrał ukryte przez mechaników części do harleya i po roku udało mu się złożyć motocykl do kupy. Części wyszukiwał na różnych giełdach i targach. Najbardziej ucieszyło go, kiedy zobaczył u pewnego handlarza główny reflektor, tzw. latarnię. Sprzedający chciał za nią 50 zł. Gdyby wiedział, że pan Janusz był gotów wówczas zapłacić za nią bez zmrużenia oka dziesięć razy tyle, to pewnie do dzisiaj by żałował.
Jugosławia
W 1966 r. razem z ojcem pojechali harleyem do ówczesnej Jugosławii. Wcześniej musieli jednak załatwić wszelkie formalności. O ile z paszportem poszło – o dziwo – gładko (ojciec pana Janusza był przedwojennym oficerem), to „schody” zaczęły się przy harleyu.
Urzędnik zażądał opinii rzeczoznawcy, że motocykl nadaje się do tak długiej trasy.
– Panie, przecież gdyby był niesprawny, to nie jechałbym nim!
Ten jednak się uparł, że bez takiego zaświadczenia do Jugosławii nie pojedzie.
– Tyle trudu mogło pójść na marne – mówi pan Janusz.
Rzeczoznawcy urzędowali wówczas przy ul. Spokojnej. Pojechał tam. Urzędnik go wysłuchał, spojrzał na motocykl i pokiwał głową.
– Nie dam wam obywatelu takiego zaświadczenia – odparł.
– Dlaczego?
– Bo nie.
Nie pomogły prośby, błagania. Uparł się i koniec. Pan Janusz nie wytrzymał. Zaczął głośno krzyczeć, a potem chwycił urzędnika za krawat.
Zrobiła się awantura. Ze swojego gabinetu wybiegł kierownik – przełożony upartego urzędnika. Spytał, o co chodzi. Wysłuchał, obejrzał papiery i zaprosił pana Janusza do siebie. Tam wyjął jakieś druki, podstemplował je, podpisał i oddał zaświadczenie zaskoczonemu Czaplińskiemu.
– Mam do pana tylko jedną prośbę – powiedział.
– Wszystko dla pana zrobię.
– Wyjdźmy na zewnątrz.
Tam kierownik poprosił go, żeby odpalił harleya. Przez dłuższą chwilę stał i przysłuchiwał się charakterystycznej pracy silnika.
– Pięknie pracuje – powiedział. – Szerokiej drogi i niech pan pozdrowi ojca.
Okazało się potem, że był to przedwojenny harcerz, który dobrze pamiętał ojca pana Janusza – płk Emil Czapliński był m.in. opiekunem lubelskich harcerzy.
Samochód niezłej klasy? Nie, lepszy harley
Pan Janusz – mimo swoich 82 lat – wciąż bierze udział w zlotach harleyowców, działa również z Bractwie Harley Davidson.
– Wie pan, jak podjeżdżam swoim motocyklem, to wszystkie dziewczyny do mnie biegną – śmieje się. – A jak zdejmę hełm i widzą dziadka, to uciekają.
Dość często, gdy jest ładna pogoda, siada na swój motor i rusza przed siebie. Wszędzie spotyka się z dowodami sympatii. Zdarza się, że ktoś go wyprzedza i po chwili widzi w oknie rękę z uniesionym do góry kciukiem. Kilka razy zatrzymała go nawet policja. Nawet nie pytali o dokumenty. Słuchali, jak pracuje silnik, oglądali detale, a na koniec życzyli szerokiej drogi.
Jego harleya nagrywała kamera niemieckiej telewizji RTL7. Na szosie „piaseckiej” wóz z kamerą jechał obok niego, a operator pokazywał prędkościomierz w samochodzie. Wskazywał 130 km/h.
15 lat temu, na zlocie w Karkonoszach, jeden z właścicieli nowego mercedesa proponował mu za harleya 35 tys. zł. I że mercedesem odwiezie go domu. Nie zgodził się. Na razie nie myśli o sprzedaży. A ile są warte jego maszyny? Z pewnością za każdy z nich kupiłby w salonie samochód niezłej klasy.
Myślałem, że wyjdę z kina
Harleye to nie jedyne ciekawe cacka motoryzacyjne pana Janusza. W garażu, w każdej chwili gotowa do jazdy stoi warszawa garbus z 1958 r.
– Kiedy z żoną postanowiliśmy kupić samochód, to pierwszy wybór padł na moskwicza – mówi. – Takie auto sprzedawał ktoś w Puławach. Pojechaliśmy tam z moim znajomym. Właściciel otworzył garaż, chciał wyjechać na zewnątrz, ale zapomniał zamknąć drzwi w samochodzie. Ruszył z impetem, a drzwi cudem nie odpadły. Okazało się, że było na nich tyle szpachli, że kolega od razu mi go odradził.
On sam był fanem warszaw. – To dobre, wygodne samochody – powtarzał. – Daj sobie spokój z moskwiczami.
I dopiął swego. Jeszcze w Puławach podszedł na postoju do taksówkarza i zapytał, czy nie wie, kto tu sprzedaje warszawę. Wiedział. Stała nawet na postoju. Szybko dobili targu i ruszyli nią do Lublina. Pan Janusz nie był do końca przekonany do zakupu, ale...
– Tak mi się dobrze jechało do domu, że mam to auto do dziś – śmieje się właściciel.
Warszawa ma już trzeci silnik. Przejechała ponad milion kilometrów. Najdalej był nią w Strasburgu. Wszystko w aucie jest oryginalne. Nawet opony, które trzyma w piwnicy.
Kilka lat temu pan Janusz odebrał telefon. Dzwonili z Krakowa. Wytwórnia filmów.
– Czy pan jest właścicielem niebieskiej warszawy garbus z 1958 r.? – usłyszał. Potwierdził.
– Zgodziłby się pan przyjechać nią do Krakowa na kilka dni, kręcimy film o papieżu i potrzebujemy takiego samochodu do zdjęć. Płacimy 700 zł za dzień, opłacamy też koszty podróży, noclegi...
– Dobrze, tylko teraz jem obiad, jak skończę, to mogę wyjechać. Na godz. 19 nie będzie za późno?
W słuchawce zaległa cisza. Okazało się, że samochód był potrzebny na kilka tygodni. Nikt jednak nie spodziewał się, że pięćdziesięcioletnim autem można „z marszu” ruszyć w taką trasę.
Ostatecznie do Krakowa pojechał razem z żoną. Warszawa zagrała milicyjny radiowóz w filmie „Karol. Polak, który został papieżem”.
– I tak poznałem Piotra Adamczyka, który grał Karola Wojtyłę, późniejszego papieża – mówi pan Janusz. – Na planie cały czas chodził z modlitewnikiem, tak bardzo wczuwał się w rolę. Nie sądziłem, że po latach będzie świecił gołym tyłkiem w filmie o Wisłockiej. Jak to zobaczyłem, chciałem wyjść z kina.