Gdy przeczytałem, że urzędnicy od dróg i mostów z Lublina chcą za 1200 złotych od sztuki (a jest ich 830) naprawiać miejskie „rowery”, mało nie spadłem z siodełka. Na pomysł reanimowania dwukołowych trupów mógł wpaść tylko ktoś, kto nigdy z takiego roweru nie korzystał lub kto nie wie, ile kosztują nowe rowery w sportowych marketach. Za karę powinien mieć obowiązek codziennego dojeżdżania do pracy i z powrotem na miejskim rowerze z trzema przerzutkami.
Objeżdżając szerokim łukiem ten kuriozalny pomysł, chcę jednak odpowiedzieć urzędnikom na pytania z internetowej ankiety ze strony lublin.eu, co mi się Lubelskim Rowerze Miejskim nie podoba i co można w nim zmienić. A tym chętniej odpowiem, że na pancerne rumaki z logo LRM miałem okazję wsiąść ponad 20 razy, więc jako takie doświadczenie w ich ujeżdżaniu mam. Od dłuższego czasu jednak już nie wsiadam, bo na stałe przesiadłem się na swój własny rower. Mam do niego większe zaufanie, że w odpowiednim momencie mnie nie zawiedzie. Miejskie jednoślady takiej pewności nie dają: są toporne, mało zwrotne, często trzeba je „brać sposobem” i wreszcie – co równie dla mnie ważne – po prostu nie dają frajdy z pedałowania.
Narzekać mógłbym długo, ale nie o to chodzi. Skoro padło pytanie o przyszłość LRM, to warto wykorzystać trwające do 15 maja konsultacje społeczne i zmienić podejście do rozwoju tej formy miejskiej komunikacji – szczególnie jeżeli zgodzimy się z twierdzeniem, że bardziej się dba o prywatne niż o gminne, czyli – w powszechnym odbiorze – niczyje.
Miasto ma zamiar wydać na nowy system 11 mln zł w ciągu trzech lat (nie liczę kosztów reanimowania prawie 830 rowerów przez urzędników od dróg i mostów). Idąc tropem programów typu „Czyste powietrze” czy „Mój prąd”, z którego skorzystały i skorzystają tysiące Polek i Polaków, gmina mogłaby wprowadzić system dopłat do zakupu prywatnych rowerów. Wystarczy przyjąć, że Urząd Miasta zwróci lublinianom połowę kwoty zakupu roweru (po wcześniejszym ustaleniu maksymalnej ceny zakupu, np. 1500 zł). W zamian obywatel musiałby się wykazać, że w ciągu roku pokonuje tym rowerem np. 500 czy 1000 km (można zamontować w tym celu odbiorniki GPS). I obywatel zdrowy, i rowerzystów więcej, a zdrowy obywatel będzie się bardziej troszczył o swój rower niż o ten ze stacji roweru miejskiego. Za 11 mln zł można w ten sposób wyposażyć w jednoślady jakieś 14 tys. lublinian, przy założeniu że miasto dopłaci maksymalnie 750 zł.
A co z tymi, którzy jednak będą chcieli wsiąść na miejski rower? W ograniczonym zakresie niech on funkcjonuje, przede wszystkim w centrum, przy akademikach, uczelniach, bo zawsze ktoś chętny może się znaleźć, a nie będzie go stać na zakup roweru nawet z dopłatą. Ale doświadczenia innych miast (w Trójmieście operator Mevo złożył wniosek o upadłość, a w Krakowie Vavelo w tym roku po fiasku rozmów w ogóle nie wystartuje) pokazują, że rozbudowane systemy miejskich rowerów nie wytrzymują próby czasu. Może Lublin powinien w takim razie pojechać swoją drogą? W końcu tytuł Europejskiej Stolicy Turystyki Rowerowej, który dumnie przypomina o sobie z pamiątkowych tablic przy ścieżkach rowerowych, do czegoś zobowiązuje.