Wystarczył jeden tekst, jedno zdjęcie, jeden dzień i dziesiątki ludzi o wielkich sercach, żeby rodziny z 14 dzieci znalazły bezpieczny dom. – Polacy, ja nie wiem, czym my sobie zasłużyliśmy na takie dobro od was – mówi Natalia, mama trójki dzieci.
Niedziela, późne popołudnie. W domu przy ul. Zbożowej w Lublinie w wynajętych pokojach mieszka rodzina uchodźców z Ukrainy – Andrzej z żoną i trzy jej siostry ze swoimi rodzinami. W sumie 10 osób dorosłych i 14 dzieci w wieku od 9 miesięcy do 14 lat. Spokrewnione ze sobą rodziny uciekły z Kowla. Trafili do Lublina.
– Uciekając, sądziliśmy, że wyjeżdżamy na 1-2 dni – przyznaje Andrzej. – Właściciel domu wynajął nam na jeden dzień za darmo, za drugi zapłaciliśmy, ale za dzień czy dwa skończą się nam pieniądze.
Tekst o uchodźcach publikujemy w niedzielę. W poniedziałek na redakcyjnej skrzynce jest już kilka maili z deklaracjami pomocy. Ktoś chce opłacić kilka kolejnych dni. Ktoś inny przywieźć jedzenie. Wszystkim zainteresowanym przekazujemy telefon pana Andrzeja.
Nie zdawaliśmy sobie sprawy, że wielka akcja pomocy toczy się tuż pod naszym nosem.
– Od czwartku robię wiele zdjęć poświęconych sytuacji uchodźców, ale ta wydawała mi się wyjątkowo trudna. Łatwiej pomóc jednej rodzinie, ale kto weźmie 10 dorosłych i 14 dzieci? Wydawało mi się to wręcz niemożliwe i nie dawało spokoju – mówi fotoreporterka Katarzyna Nastaj.
Fotografka zaczęła wydzwaniać swoich znajomych. Najpierw udało się zebrać ubranka dla dzieci. Potem trochę jedzenia i słodyczy. Wreszcie ktoś znalazł w internecie kontakt do osoby, która była gotowa przyjąć 40 uchodźców. Wtedy zaczęła się lawina pomocy.
Leszka Rozpędowskiego w Garbowie znają wszyscy. Przedsiębiorca prowadzi m.in. cieszący się popularnością dom weselny Romax.
– Mam firmę od ponad 30 lat. Coś tam zarobiłem i teraz mogę pomagać innym – mówi Rozpędowski, który bez wahania zaproponował schronienie całej rodzinie pana Andrzeja.
Zrobił zresztą więcej, bo do Garbowa jadą już dalsi krewni rodziny z Charkowa. Przyjedzie też inna 10-osobowa grupa uchodźców i dwie matki z czwórką dzieci. – Wygód nie będzie, zresztą uchodźcy ich nie szukają. Dzieci śpią po dwoje na łóżku. Jak będzie trzeba, to porozkładamy też materace – tłumaczy przedsiębiorca.
Poklasku nie szuka. Mówi, że w okolicy jest wiele domów weselnych.
– Z tego co wiem, to wszystkie lub większość będą pomagać – mówi Rozpędowski. – Mamy do tego warunki: dwa place zabaw, mini ZOO, udostępnię dmuchaną zjeżdżalnię i kulki. To, co budowaliśmy latami na potrzeby hotelu i domu weselnego, wykorzystamy teraz dla dzieciaczków z Ukrainy, które wprowadzają tu dużo pozytywnej energii. Jestem zachwycony tym wszystkim.
- A jeśli wojna będzie się przeciągać i ci ludzie nie będą mieli dokąd wrócić? – dopytuję.
– Zanim zaoferowałem pomoc, to sporo o tym myślałem, ale doszedłem do wniosku, że będę się martwił tym później – podkreśla pan Leszek. – Wzrusza mnie pomoc ze strony ludzi. To coś niesamowitego. Dzwonią, pytają co przywieźć. Przywożą. Wszyscy pomagają. Moja żona pojechała im kupić mięso i dostała na to spory rabat.
Czym my sobie zasłużyli?
Bezpłatne leczenie zadeklarował jeden z lokalnych gabinetów dentystycznych. Rano z GOPS-u dojechała woda mineralna. Urzędnicy deklarują pomoc w przygotowaniu dokumentów azylowych. Przyjeżdżają też mieszkańcy Garbowa i okolicznych miejscowości.
– Jest potrzeba, żeby wspomóc dzieci, to chcę to zrobić – mówi Małgorzata Paruch. Mieszka w okolicy, więc przyniosła wafelki, płatki śniadaniowe, słoiczki z jedzeniem dla najmłodszych dzieci.
– Dla nas to jest szok, że ludzie nam tak pomagają. Że nas tu przyjęli. Jesteśmy razem, a każdy z naszej rodziny ma tu swoje miejsce. Mamy duży stół i wszyscy możemy usiąść, żeby jeść. Mamy łazienki. Do życia jest tu wszystko, co potrzebne i dużo dobrych ludzi tu jest – przyznaje Andrzej.
– Tu jest raj. W hotelu w Lublinie dzieci nie mogły wychodzić, bo tam jezdnia zaraz była, a tutaj jest gdzie pobiegać i pohuśtać. A oprócz luksusów, tu są wspaniali ludzie – podkreśla Natalia, mama dwóch starszych chłopców i niespełna dwuletniej córeczki. – Polacy dużo dobrego dla nas robią. Ja nie wiem, czym my sobie zasłużyliśmy na takie dobro od was.
Tort powinien być w maju
Jerzyk ma 6 lat. – Nie chcę wracać do domu. Tam jest wojna – mówi twardo.
Nikt go nie uspokaja mówiąc, bo nikt tak naprawdę nie wie, jak będzie wyglądać ich przyszłość.
– Marcin ma 9 miesięcy. Urodziny będzie miał w maju. Nie wiem, co wtedy będziemy robić. Czy urodziny będą tu, czy będzie już po wojnie i będziemy mogli wrócić do domu. Czy będzie w ogóle jeszcze ten dom i czy będzie jakikolwiek tort. Trzy miesiące to tak daleko jest, że nawet nie da się myśleć – mówi Lida, mama Marcina i czterech dziewczynek w wieku 4, 7, 12 i 13 lat.
Natalia siedziała na walizkach. W czwartek rano, gdy dowiedzieli się, że jest wojna, od razu postanowili wyjechać.
– Spakowałam się w 10 minut, wsiedliśmy do samochodu i pojechaliśmy. Nie wzięłam nawet wózka dla dziecka – opowiada.
Dzieciom brakowało powietrza
Dopiero w sobotę na ucieczkę zdecydowali się Ira i Tima.
– Wtedy jeszcze było spokojnie, ale już gdzieś bombardowali obok nas w Łucku, tam gdzie jest lądowisko, 60 km od miasta – mówi Ira.
– Na granicy z Białorusią obok nas też już stały czołgi – dodaje Tima. – Jak wyjeżdżałem w sobotę, to byłem kierowcą. Przewoziłem dzieci w autobusie. Było ich 120.
– Niektóre były bez matek – dodaje Ira. – Te dzieci jechały do rodzin w Polsce, do ciotek, do znajomych. Było bardzo trudno. Wielu dzieciom zaczęło brakować powietrza, bo drzwi autobusu były zamknięte z rana.
Tima: – Jechałem z kierowcą, który przez całe życie woził ludzie do Polski busem. Jak tutaj wjechał i zobaczył jak Polacy witają Ukraińców, to aż zaczął płakać. Też był szoku, że tak dobrze nas przyjmują.
Na Ukrainie został brat Timy, który kopie teraz okopy w polu. Wujek Iry jest na pierwszej linii frontu.
– Wujek codziennie na 30 sekund dzwonił i się rozłączał. Dzisiaj już nie dzwonił, nie wiemy, czy żyje, czy nie – przyznaje Ira. – Prosił nas, żebyśmy zostali tutaj.
Ale krasna szkoła!
Siedmioro dzieci z Romaxu, a także dwoje dzieci uchodźczyń, które mieszkają w pobliskim Karolinie i dzieci siostry mieszkającej na stałe w Polsce Ukrainki zaczną wkrótce naukę w Szkole Podstawowej w Garbowie.
– Szkoła jest większa niż nasza, ale piękna. Wszystko piękne: i palmy, i tulipany, i dekoracje – zachwyca się szóstoklasistka Alina, która razem z innymi dziećmi z rodziny oglądała wczoraj szkołę. – Krasna szkoła!
Zanim dzieci trafią do odpowiednich klas, rodzice będą musieli pokazać dokument z ich datą urodzenia. Świadectw z ocenami za pierwszy semestr nikt nie ma. Zostaną spisane z oświadczeń rodziców lub opiekunów.
– Nie oszukujmy się, że mówimy o realizacji podstawy programowej. Będziemy opiekować się tymi dzieciakami, zapewniać poczucie bezpieczeństwa. To najważniejsze zadanie polskiej szkoły na ten moment. Nie chodzi o to, żebyśmy przećwiczyli ich z tabliczki mnożenia i ortografii. Chodzi o to, żeby dzieci zapomniały o tym, czego doświadczyły – mówi Nina Bartoszcze-Wylaź, dyrektorka szkoły. Jeśli wojna się nie skończy i dzieci będą tu jeszcze w czerwcu, to dostaną świadectwa. – To nie będzie stracony rok – zapewnia.
Dyrektorka cieszy się, że w szkole ma trzech uczniów mówiących biegle po ukraińsku. Już zadeklarowali, że będą tłumaczami.
– Wszyscy pomożemy – zapewniają Maja i Oskar z samorządu szkolnego. – Dla tych dzieci to bardzo trudna sytuacja. Wczuwamy się w sytuację i staramy się robić wszystko, co możemy.
Szkoła na powitanie uchodźców przyozdobiona jest już serduszkami niebieskimi i żółtymi oraz czerwonymi i białymi.
– Serce rośnie, patrząc, jak nasze dzieci się angażują. Przyznam, że nie spodziewałam się, że są takie świadome – mówi pani dyrektor.
Pomaga każdy
W szkolnej kuchni codziennie gotowana jest zupa. Strażacy ochotnicy dowożą ją na MOP przy ekspresówce w Markuszowie.
– Bo czekają tam głodni ludzie – mówi Nina Bartoszcze-Wylaź. W poniedziałek dostali zupę z zielonym groszkiem i śmietanką, we wtorek rosół z górą mięsa, a dziś będzie ogórkowa z kiełbasą.
Ukraińskie rodziny też już czują się bezpieczne i nie chcą siedzieć bezczynnie. Dwóch mężczyzn wróciło wczoraj na Ukrainę, by walczyć. Pozostali jeżdżą do Lublina, pomagać PCK pakować dary, albo na granicę zabierać kolejnych uchodźców do Lublina i do Radomia.