– Pani, ja 25 lat jeżdżę i jak teraz na granicy pracują to jeszcze nigdy nie pracowali! – mówi mi Leonid, kierowca rejsowego autobusu na trasie Puławy- Łuck. – W 45 minut 81 osób mi odprawiają. Biorę wszystkich, nawet na stojąco jadą. A polscy pogranicznicy to jeszcze szybciej. Na trzy pasy autobusami przez przejście jedziemy.
Leonid zaraz odjeżdża. Gdy pytam, czy jedzie na pusto, zaprasza do środka. – Pani wejdzie zobaczy.
W środku pięciu młodych mężczyzn i jedna dziewczyna. Jadą na wojnę. Na pierwszym siedzeniu leżą leki.
– Ja wszystko wezmę, co tam potrzeba – deklaruje kierowca. – Jeszcze na granicy w punkcie humanitarnym mi dorzucają.
Autokarów na ukraińskich rejestracjach, które podjeżdżają na stanowisko pierwsze dworca PKS w Lublinie, jest mnóstwo. Na przednich szybach kierunki: Poznań-Kijów, Warszawa-Lwów, Chersoń-Poznań.
– Te kierunkowe tablice nic dziś nie znaczą – mówią mi panie z Lubelskich Dworców, które widzą co się dzieje na płycie dworca z okien swojego biura na pierwszym piętrze. – Większość autobusów jedzie teraz tylko do Lublina i wraca. Zdarza się, że przez pół godziny nie podjeżdża nic, a potem znowu jest fala. Pewnie tak na granicy je puszczają.
Przed wojną przez dworzec w Lublinie przewijało się dziennie ok. 40 autobusów z Ukrainy. Teraz to nawet kilka razy więcej. Nikt już nawet nie liczy ile.
Poczekalnia dworca pełna jest ludzi. Kolejki do stoiska z polskimi kartami SIM i do toalety (kobiety z dziećmi są z opłaty 3 zł zwolnione). Gdzieniegdzie można zauważyć kartki z numerami telefonów. „Pomogę z noclegiem”, „Frankfurt, 3 miejsca. Bezkosztowo”.
„Bezkosztowo” (to po ukraińsku „za darmo”) jest też wszystko co znajduje się na stołach i podłodze przy jednej ze ścian. Tu można dostać kawę, herbatę, gorący kubek, ciastko, batonika.
– Co potrzebujecie? Może coś słodkiego wam zapakuję? – zagaduje ukraińską rodzinę Elżbieta Sienkiewicz, na co dzień księgowa w Lubelskich Dworcach. Obok krząta się Joanna Leś-Soroka, kierowniczka ds. organizacji i rozwoju w spółce zarządzającej dworcem PKS. Prowizoryczne stoisko na dworcowej hali otworzyły wczoraj. Opiera się na tym, co kupują i przywożą na dworzec ludzie z całego miasta.
– Oni są bardzo onieśmieleni, trzeba do nich wychodzić, zachęcać, tłumaczyć, że to za darmo – mówi pani Ela. Przyznaje, że chwilowo brakuje rąk do pakowania ludziom prowiantu na dalszą drogę. Ale to chwilowo, bo „zaraz ma przyjść grupa wolontariuszy z Urzędu Miasta”. – Wieczorem jest więcej ludzi do pomocy, w dzień trochę gorzej – przyznaje.
– Najbardziej to pieluch, podpasek, chusteczek mokrych i zwykłych – wylicza pani Joanna gdy pytam czego najbardziej potrzebują, co warto na dworzec na bieżąco dostarczać. – Z jedzenia, to świeżych produktów lepiej nie, bo nie mamy tu lodówki. Ale jak najbardziej małe wody, soczki, przeciery dla dzieci w słoiczkach. I koniecznie do nich łyżeczki – wylicza.
– Mnie też kończą się łyżeczki – dodaje pan Aleksander, który w kącie sali nalewa z termosów kawę i herbatę. Jest z Łucka, od kilku lat mieszka w Lublinie. Teraz ma kilka dni wolnego, więc zgłosił się do pomocy.
– Proszę pani, wy tu nam tak bardzo pomagacie – zaczepia mnie kobieta. Aleksandra Gawryluk przyjechała z córkami z Kołomyi. Zaraz ma autobus do Warszawy. Tam jadą docelowo, i tam będzie się starać o zalegalizowanie pobytu dla jednej z córek, która wjechała do Polski bez paszportu. Na podstawie dokumentu, który dostała na granicy, może być w Polsce legalnie przez 15 dni. Ale nie dlatego pani Aleksandra mnie zaczepiła.
– Proszę pani nam tam potrzeba kasków, kamizelek kuloodpornych, ciepłych mundurów, rękawiczek, śpiworów. Każdy kierowca ukraiński weźmie, zawiezie do takich punktów w miastach, a stamtąd to pojedzie do naszych chłopców, na wschód. Może te koce też możecie im dać? – wskazuje na stertę pledów leżących pod ścianą. Robi jeszcze szybko zdjęcie stoiska z kartką „bezkosztowo”, żegna się i ucieka. Jej autobus zaraz odjeżdża.