Słodkawy zapach, jak ciężka kotara wisi nad wejściem do kuchni św. Brata Alberta. Zakisła woń przesmażonego tłuszczu przemieszana z przepoconym zaduchem, w niczym nie przypomina aromatów z legend chrześcijaństwa. Drażni nos, szarpie wnętrzności i psuje wizję ścieżki wytyczonej przez św. Franciszka. W aromacie róż łatwiej byłoby nieść nadzieję tam, gdzie panuje rozpacz i kochać bardziej, niż chcieć miłości. Ale bieda zawsze śmierdzi.
Przy furcie prowadzącej do Kuchni św. Brata Alberta na ul. Zielonej w Lublinie stoją ludzie z życiorysem wyrytym na twarzy. Są uprzejmi i skorzy do rozmów. Na każdy temat, a zwłaszcza o niesprawiedliwości losu, który doprowadził ich do darmowej jadłodajni lub noclegowni dla bezdomnych. Na pierwszy rzut oka wcale nie wyglądają na wyjątkowo pokrzywdzonych.
– Wszystko przez to bezrobocie – mówi buńczucznym tonem jeden z mężczyzn. – Dopóki człowiek ma robotę, ma i poszanowanie u ludzi. A jak pieniędzy nie przynosi, już nikomu nie jest potrzebny.
– A trochę i przez wódkę – dodaje drugi, z rękami wbitymi w kieszenie, a głową wkuloną w ramiona. – No ale kto nie pije...
Są wśród zarozumiali, pyszałkowaci, roszczeniowi. Wiedzą czego chcą, co im się należy, kto powinien im to dać. A jeśli nie daje – to dlaczego dzieje się taka niesprawiedliwość. Wyliczają, co by mogli, gdyby okoliczności nie sprzysięgły się przeciw nim.
Siła złego na jednego...
Nawet gdy są sami – nie przyznają się do porażek. Beznamiętnie opowiadają jak praca i baby się ich nie trzymały. Niefartownie się układało. Stojąc samotnie, lękliwie opowiadają o przyszłości. Teraźniejszość też jest podszyta strachem, no bo kto na nich życzliwie spojrzy. Może oprócz księdza Jana Mazura, wiozącego im jedzenie zdezelowanym żukiem?
W piątki na spotkania przychodzi młodzież „poszukująca”, także z kręgów narkotykowo-marginesowych. Dyskutuje zawzięcie o życiu. Trochę naiwnie widzi świat. Ale księdzu Mazurowi z nimi bliżej do nieba.
Bóg, honor, ojczyzna
W rodzinie księdza Mazura wiara ważniejsza była niż wiedza. Ale wychowawcy z podstawówki udało się przekonać mamę, że tak zdolnego ucznia szkoda do zawodówki. Wybrali dla Jasia prestiżowe II LO im. Zamoyskiego w Lublinie. Chłopakowi z Mełgwi nie było łatwo wśród dzieci lekarzy, adwokatów i wykładowców wyższych uczelni.
– Docinali mi, bo mówiłem gwarą i byłem inaczej ubrany – wspomina ksiądz. – Ale zawziąłem się. Myślałem sobie: ja wam jeszcze pokażę. Cztery lata dojeżdżałem do Lublina i ani jednego dnia szkoły nie opuściłem. Raz spóźnił się pociąg i to było moje jedyne spóźnienie.
Dziś w tym samym liceum ksiądz jest znany i szanowany. Uczniowie pamiętają o absolwencie szkoły, ale naśladowców nie znajdzie tu zbyt wielu.
– Teraz pieniądz się liczy i szpan – mówi Stanisław Mołocznik, obecny dyrektor szkoły. – Mamy wprawdzie grupę uczniów-wolontariuszy, udzielających się w akcjach charytatywnych, pomagających także hospicjum. Większość wybiera jednak drogę kariery, zapewniającą wygodne życie.
Izabela Michałowska, dyrektor Szkoły Podstawowej w Mełgwi jest większą optymistką. Przekonuje, że dzieci są otwarte na potrzeby innych i w komercyjnym świecie wciąż skore do pomocy.
Pomaganie to dar
– mówi. – Ksiądz Mazur otrzymał talent pomagania innym i go nie zmarnował. Pewnie przy takich zdolnościach i energii mógł zrobić błyskotliwą karierę. Mógł zrobić majątek, ale czy zdobyłby taki szacunek wśród ludzi?
Ksiądz przyznaje, że niewiele brakowało, a wybrałby inną drogę. W latach sześćdziesiątych, gdy był zakompleksionym licealistą z prowincji, imponowało mu beztroskie życie kolegów z dobrych domów. Uwierzył w opowieści socjalistycznych prelegentów, którymi karmiono uczniów na lekcjach i poza szkołą. Jego wiedza o religii była zbyt uboga, aby bronić wyniesionych z domu wartości.
Na półtora roku wyrzekł się Boga i był dumny ze swoich nowoczesnych poglądów. W konfrontacji z otaczającym go światem przegrywały tradycyjne wartości wyniesione z domu. Zgodnie z obowiązującą ideologią negował istnienie Boga, ale nowe poglądy doskwierały coraz bardziej.
Wychowawca przekonywał, że Politechnika Warszawska stoi przed nim otworem – nic tylko wykształcić się na dobrego inżyniera i budowniczego ludowej ojczyzny. Nie potrafił sobie jednak wyobrazić siebie w takiej roli. Czegoś bardzo mu brakowało, ale nie potrafił wyznaczyć sobie celu w życiu.
To był najtrudniejszy okres, rozpadł się misternie budowany obraz świata, pękł światopogląd i nie pozostało nic innego jak obrócić się w stronę Boga. Ze świadectwem maturalnym poszedł do seminarium duchownego, chociaż nie wiedział nawet, czy ma powołanie kapłańskie.
Przez kolejne półtora roku męczył się za kościelnymi murami. Dla wiejskiego chłopaka przyzwyczajonego do przestrzeni i swobody było to straszne przeżycie. Aż pewnego dnia wysłuchał wykładu o Jezusie.
I zobaczyłem w Chrystusie człowieka
– wspomina ks. Mazur. – Człowieka, który nie szuka zaszczytów, tytułów, taniego poklasku, ale tłumaczącego innym „nie lękajcie się”, rozumiejącego i wspierającego wszystkich. Pełnego miłości, bo brak miłości to śmierć. A Jezus jest życiem i miłością. Zrozumiałem wtedy, że droga do Boga prowadzi przez ludzi. I to tych, którym najbardziej potrzeba miłości.
Od tego czasu był kapelanem więziennym, w pielgrzymkach przeszedł setki kilometrów, ratował od głodu i chłodu biedaków wykluczonych ze społeczeństwa. I nie stracił cierpliwości do ludzi.
Życzliwie uśmiecha się, gdy dystyngowany starszy pan niezręcznie stąpając wśród worków z kapustą składa ofertę.
– Łyżki mam.
– A to świetnie.
– Ale aluminiowe, używane. Używane weźmiecie?
– Weźmiemy, wszystko tu mamy używane. Bierzemy co kto da. Wszystko się przyda, używane pieniądze też bierzemy – żartuje ks. Mazur.
– No nie. Pieniądze to nie. Ale po te łyżki to niech ktoś przyjedzie, adres zostawię...
– To jakieś hurtowe ilości? – dziwi się ksiądz.
– Nie – odpowiada darczyńca. – Tyle co się tam w domu używało.
Ksiądz Mazur uśmiecha się życzliwie. Nie widać na jego twarzy ani krztyny irytacji. Bo i czym może irytować się człowiek, który jak każdy od życia chce szczęścia i miłości. Tyle że on nie chce zadowolić się byle namiastką. Jak miłość – to wieczna. I szczęście ma być wieczne. Ale dla Bractwa św. Alberta, bierze wszystko. Także rzeczy używane. Mogą też być używane pieniądze.