Jest mniszką w tradycji Rinzai Zen. Kobietą, która ma wstęp do męskiego klasztoru Hokko-ji w Japonii. Jest osiemdziesiątą czwartą spadkobierczynią Dharmy Buddy Siakjamuniego. Jest też lekarzem i pierwszą kobietą, która w telewizji polskiej podała rękę choremu na AIDS.
Pewnego dnia usiadł pod drzewem figowym i powiedział: "Niech ciało me sczeźnie, krew ma wyschnie, lecz ja nie podniosę się z tego miejsca, dopóki nie osiągnę Oświecenia”. Po czterdziestu dniach je osiągnął i stał się Buddą ("Ten, który się przebudził”). Przez resztę życia wędrował i przekazywał swoją naukę, zwaną Dharmą Buddy. Potem jego uczniowie zapoczątkowali łańcuch nauczania, który trwa do dziś. Maria Moneta Malewska jest osiemdziesiątą czwartą spadkobierczynią Dharmy Buddy.
Lampa naftowa
Malewska zamyśla się i dodaje:
- Wiele osób zapomina o czasie dla siebie, o ciszy, w której dojrzewają ludzie. Pęd zaczyna się coraz wcześniej. Teraz do wyścigu startuje się już w przedszkolu.
Szczęście na drodze
Wybrała medycynę. Trzy lata studiów w Białymstoku, potem w Warszawie. Staż na ginekologii.
- Strasznie chciałam być położnikiem. Pamiętam noc pod koniec stażu. Jedenaście rodzących. Prawie wszystkie zaczęły rodzić w jednym czasie. Marzenia rozsypały się w pył.
Poszła pracować na psychiatrię.
Po drodze wyszła za mąż. Urodziła dwoje dzieci: córkę i syna.
Po drodze się rozwiodła.
- Kiedy teraz patrzę, to w moim życiu były trzy szczęśliwe momenty: urodzenie dzieci, rozwód z mężem i spotkanie zen - opowiada Maria Moneta-Malewska.
Dzwonek
Poszła na psychoterapię do Wojciecha Eichelbergera. Ten któregoś dnia powiedział, że spotkania nie będzie, bo wyjeżdża na siedem dni odosobnienia związanego z zen.
Zaczęła wertować encyklopedię. O buddyźmie były cztery linijki.
Po powrocie przeczytała książkę Philipa Kapleau "Trzy filary zen”.
Zaczęła praktykę.
- Usiadłam we wskazanym miejscu. Szeroko otwartymi oczami patrzyłam na nowe; nieznane. Rozłożone na podłodze maty, na nich okrągłe poduszki wypełnione gryczaną łuską. Ołtarz, na nim figura Buddy, świeca, kwiat, zapalone kadzidło, a nad nim ruchoma smuga dymu unoszącego się do sufitu. Na podłodze przy ołtarzu instrumenty. Wszyscy usiedli w bezruchu, po chwili pierwszy raz usłyszałam dźwięk małego dzwonka inkin i ... zapadła cisza. Usłyszane na końcu siedzenia też po raz pierwszy buddyjskie śpiewy poruszyły mnie tak bardzo, że nawet nie usiłowałam kryć płynących po policzkach łez.
Co powie sosna?
I wreszcie wykład Roshiego Suzuki. Ktoś zapytał: Jak być szczęśliwym?
- Czekałam na odpowiedź z wielkim napięciem. A Roshi się uśmiechnął i zapytał: Dlaczego ty pytasz o to mnie? Zapytaj sosny. Powiedziałam sobie, że muszę dowiedzieć się, co to znaczy!
Zen praktykowała w Polsce przez 16 lat. Równolegle pracowała z narkomanami i ich rodzicami.
Prowadziła profilaktykę AIDS.
- Byłam pierwszą osobą, która w telewizji pokazała nosiciela wirusa HIV, podałam mu rękę i powiedziałam, że to nie jest aż tak straszne. I pierwszą, która w telewizji pokazała prezerwatywę.
Napisała kilka książek: Narkotyki w szkole i w domu, Być tutaj, Dla siebie i dla innych, Nie które buduje.
84 Budda
Kiedy udało jej się zarobić większe pieniądze, kupiła bilet do Japonii. Pojechała do klasztoru Hokko-ji w południowej części Honsiu, gdzie praktykują mnisi.
Stara cesarska świątynia ją zachwyciła. Zobaczyła zendo, miejsce medytacji. I choć wydawało się to niemożliwe, to czcigodny Roshi Oi Saidan, Mistrz Zen zaprosił ją na zieloną herbatę.
Krzyknęła, że chce u niego praktykować.
Odpowiedział, że to nie tędy droga.
Za pół roku praktykowała w męskim klasztorze. Jedyna biała kobieta przyjęta przez mnichów.
- To była niebywała rzecz. Jeździłam do Roshiego kilka razy. Jako pierwsza biała kobieta dostała japoński przekaz Rinzai Zen. Mój nauczyciel pozwolił mi nauczać.
Maria została osiemdziesiątą czwartą spadkobierczynią Dharmy Buddy. Jako Roshi Maria Reiko.
Czesanie mchu
- 3.15 pobudka, siedzenie do 6, w międzyczasie spotkanie z nauczycielem, potem śniadanie, praca w klasztorze, obiad, 2 godziny przerwy, dalsza praca, od godz. 18 do 23 siedzenie - opowiada Roshi Maria Reiko.
To normalny dzień w klasztorze.
A nienormalny?
- Siedzi się cały czas. Od 3 rano do 23 z przerwami na posiłki - śmieje się Maria i opowiada historię o czesaniu mchu.
- W kamiennych ogrodach zarośniętych mchem trzeba bardzo o niego dbać. Mech rośnie bardzo długo, nie wolno go uszkodzić, a trzeba mu posprzątać. Mieliśmy takie małe miotełki. Nad mchami rosły krzewy z malutkimi kwiatuszkami, które przekwitały i wpadały w mech. Trzeba było je wyczesywać. Godzinami. Czesanie mchu było dla mnie największą lekcją zen.
Lekcją uważności, która przerywa wyścig.