Rozmowa z Piotrem Tomalą z Lublina, uczestnikiem Zimowej Narodowej Wyprawy na K2.
• K2 pozostaje jedynym ośmiotysięcznikiem niezdobytym zimą. W poniedziałek, po blisko trzymiesięcznej wyprawie, przylecieliście do kraju. Co pan czuje? Żal, złość, smutek czy radość, że wróciliście w komplecie?
– Sukcesem wyprawy jest to, że wszyscy wróciliśmy cali i zdrowi, w dobrych humorach. Góra została. Mamy o czym myśleć. Zebraliśmy bagaż cennych doświadczeń i myślę, że jest to potencjał na ewentualną kolejną próbę w przyszłym roku.
• 5 marca zadecydowano o przerwaniu akcji górskiej. Napisał mi pan wtedy, że była to jedyna rozsądna decyzja. Teraz, oceniając już na chłodno, faktycznie tak było?
– W tamtym momencie i sytuacji, po opuszczeniu wyprawy przez Denisa Urubkę, było już zbyt mało czasu. Prognozowane było tylko jedno okno pogodowe. Żeby dokończyć pracę, jaką zaczęliśmy, zaaklimatyzować kolejne osoby, które mogłyby podjąć z Adamem Bieleckim próbę ataku szczytowego, potrzebowaliśmy więcej czasu. Cała ekipa pracowała na to, żeby atak podjęli Adam z Denisem. Po wyjeździe Urubki ta koncepcja się posypała i było już za późno.
• Jego decyzja o samodzielnej próbie zdobycia szczytu była dla was zaskoczeniem, czy zanosiło się na to?
– Nie było wcześniej oznak, że coś takiego przyjdzie mu do głowy. Wiedzieliśmy, że według jego teorii zima kończy się z końcem lutego, natomiast nie przypuszczaliśmy, że zdecyduje się na samotny atak. Rano zjadł z nami śniadanie, wyszedł z mesy i poszedł do swojego namiotu. Potem ktoś zobaczył, że oddala się od bazy i idzie w stronę gór. To było dla nas absolutnym zaskoczeniem, ale zaczęliśmy już przypuszczać, co ma na myśli. Po krótkiej naradzie doszliśmy do wniosku, że mimo wszystko musimy jego atak zabezpieczyć. Następnego dnia dwa zespoły wyszły w górę. Gdyby był jakiś sygnał, że coś się dzieje, byliśmy przygotowani, żeby ewentualnie mu pomóc. Po trzech dniach zszedł z powodu złych warunków, a potem wyjechał.
• Jakie miał przywitanie w bazie?
– Cieszyliśmy się, że nic się nie stało, to była dla nas pewna ulga. Potem mieliśmy męską rozmowę. Tak jak przypuszczaliśmy, chciał spróbować jeszcze w lutym. Po powrocie sam podjął decyzję o wyjeździe, kierownik nie musiał interweniować, nikt nie wyrzucił go z wyprawy.
• Czy gdyby nie ta samotna próba Urubki, byłaby szansa na zdobycie szczytu przed 21 marca?
– Tak, bo na początku marca było prognozowane kilkudniowe okno pogodowe. Gdyby wyszli zgodnie z planem, mieliby szansę się w nie wstrzelić i spróbować zaatakować szczyt. Później takiej bezpośredniej próby już nie było i nie było na nią szans.
• Na ustach całego świata znaleźliście się po akcji ratunkowej na Nanga Parbat, w której uczestniczył także pan. Pojawiły się głosy, że była ona sukcesem tej wyprawy.
– Dostaliśmy informację, że dzieją się tam niepokojące rzeczy i może zaistnieć potrzeba ruszenia na ratunek. Wtedy wszyscy w bazie zgłosili chęć udziału w akcji. Ale czy była ona sukcesem? Został tam nasz kolega. Niestety, patrząc obiektywnie, w sytuacji, w jakiej znalazł się Tomek Mackiewicz, pomóc mu byłoby niezwykle trudno. Po odnalezieniu Elisabeth Revol dowiedzieliśmy się od niej, że nie było szans na jego uratowanie. Był za wysoko i znajdował się w kiepskim stanie. Adam z Denisem sprowadzili Eli, można więc powiedzieć, że sukces był połowiczny.
• Jak ta akcja wyglądała z pańskiej perspektywy? Bielecki i Urubko poszli w górę jako pierwsi. Pan z Jarosławem Botorem zostaliście niżej, ale chyba nie czekaliście bezczynnie na rozwój wydarzeń?
– Byliśmy w odwodzie. Mieliśmy działać wynikowo. Gdyby sytuacja rozwinęła się inaczej, mieliśmy podejść w kierunku Eli i ją sprowadzić, a chłopcy mieli próbować iść wyżej. Eli nie była jednak w stanie sama zejść. Miałaby do pokonania pionową, kilkusetmetrową ścianę, po której musiałaby zjechać na linach. Miała odmrożone ręce i nie mogła wykonywać operacji sprzętowych. My z Jarkiem wyszliśmy do podstawy ściany, założyliśmy tam jeszcze kilkaset metrów lin poręczowych i byliśmy gotowi na ich przyjęcie.
• Decyzja o udziale w akcji ratunkowej przyszła samoczynnie? Nie było w głowie myśli, że macie do wykonania swoją robotę?
– Absolutnie nie, to było coś naturalnego. Często się zdarza, że komuś w górach trzeba pomóc. Sama akcja była spektakularna z powodu swojej medialności, ale dla nas nie była niczym nadzwyczajnym.
• Po powrocie na ścianę K2 nie brakowało wam przygód. Pan towarzyszył Rafałowi Froni, kiedy spadający kamień złamał mu rękę. Zaczęliście schodzić w dół, gdy ruszyła na was lawina. Fronia w „Dzienniku Wyprawowym” porównał ją do pędzących w waszym kierunku dziesięciu Pałaców Kultury…
– Zimą w Karakorum lawiny zdarzają się niezwykle rzadko. Nie była to lawina śnieżna, tylko ogromny kawał seraka, który oberwał się na górze. W tym przypadku mieliśmy trochę więcej czasu, bo nasi koledzy byli wtedy wyżej i widzieli, jak ten serak się oberwał i zaczął na nas pędzić. Dostaliśmy sygnał przez radio, dzięki czemu mieliśmy 10, może 12 sekund więcej, żeby się schować. To, że Rafał wcześniej dostał kamieniem spowodowało, że byliśmy już niżej i właściwie oberwaliśmy tylko pyłem lodowym. Gdybyśmy byli wyżej, konsekwencje byłyby zupełnie inne... Ale już przed tym wypadkiem z góry zeszły dwie lawiny i za każdym razem na ścianie byłem ja z Rafałem. Tak naprawdę, to ta pierwsza była o wiele bardziej niebezpieczna. Nie zostaliśmy przed nią ostrzeżeni i słysząc huk, mieliśmy tylko około trzech sekund, żeby zareagować. Zdążyłem jedynie wpiąć się karabinkiem do liny, zaprzeć się nogami i przytulić głowę do lodu. Przewaliło się przez nas kilka, może kilkanaście ton śniegu i to tak, jakby jechał przez nas pociąg. Lód wpadł za kołnierz, miałem go nawet w nogawkach. Na kasku pozostało mi kilka śladów po kamieniach. Dopiero po kilkunastu sekundach wszystko się uspokoiło, ale do ust i nosa wdarł się pył, przez dłuższą chwilę nie mogłem złapać oddechu. Mieliśmy naprawdę dużo szczęścia, że ten śnieg nie zabrał nas ze sobą.
• Wracając do wypadków, to spadający kamień zranił również Adama Bieleckiego. To pan zszywał mu złamany nos i jak powiedział lekarz, który później dołączył do waszej wyprawy, to szycie było perfekcyjne. Robił to pan już kiedyś?
– Robiłem to pierwszy raz, po prostu zaszła taka potrzeba. Skonsultowaliśmy się z doktorem Robertem Szymczakiem, również himalaistą, wysłaliśmy mu zdjęcia nosa i czoła Adama. Stwierdził, że najlepiej by było to zszyć od razu, inaczej rana nie zrośnie się szybko, co mogłoby wyeliminować Adama z dalszej akcji. Nie mam oporu przed takimi rzeczami. Dostałem instrukcje przez telefon, znieczuliłem kolegę i przystąpiłem do dzieła. Wyszło całkiem nieźle.
• To właśnie z powodu tych wypadków zapadła decyzja o rezygnacji z wchodzenia na szczyt Drogą Basków i przeniesieniu akcji na Żebro Abruzzi. Czy gdyby stało się to wcześniej, szanse na zdobycie K2 byłyby większe?
– Myślę, że tak. Na podstawie wcześniejszych wypraw unifikacyjnych wszystkim nam wydawało się, że to jest optymalna droga na zimę. W lecie wyglądała ona zupełnie inaczej, było więcej śniegu, w którym te kamienie się trzymały. W zimie jest sucho, śniegu jest mniej i głazy zaczęły samoczynnie spadać, o czym nikt nie wiedział. Decyzja o zmianie trasy była słuszna, choć wcześniej zdawało nam się, że to Droga Basków będzie bezpieczniejsza. Natomiast później okazało się, że na Żebrze Abruzzi zostało sporo lin z wcześniejszych, letnich wypraw, co nawet pod względem psychicznym pozwalało czuć się lepiej na ścianie. Ale tego wszystkiego nie dało się wcześniej przewidzieć. Trzeba było tam wejść, żeby się o tym przekonać.
• Jak wyglądały dni w bazie, kiedy ze względu na złą pogodę nie mogliście prowadzić akcji górskiej?
– Mieliśmy do dyspozycji mesę. To taki duży namiot, dogrzewany panikami gazowymi, w którym mogliśmy sobie posiedzieć. Oprócz przygotowywania planów, koncepcji i strategii działań, mieliśmy czas dla siebie. Graliśmy w karty, szachy, można było poczytać książkę. Życie bazowe koncentrowało się głównie tam. Każdy miał ponadto swój własny namiot, w którym można było trochę pobyć w samotności. Ale temperatury pozwalały, żeby siedzieć tam co najwyżej w śpiworze.
• Mieliście też dostęp do internetu. Niektórzy z kolegów udzielali się w mediach społecznościowych, rozmawiali z dziennikarzami w Polsce. Pan raczej tego unikał. Jedyną pana aktywnością na Facebooku przez ten czas było udostępnienie posta, który krytykował otoczkę medialną wokół wyprawy i przyjazd ekip telewizyjnych do bazy...
– To jest dość delikatna sprawa. Dostęp do internetu miał swoje zalety, ale miał też konsekwencje obdzierania nas z tego, co tam robiliśmy. To było dla nas nieco zaskakujące. Ja osobiście wolę działać w górach w nieco bardziej intymny sposób. Nie czuję potrzeby bezpośredniego dzielenia się na żywo tym, co się tam dzieje. Mi jest chyba lepiej, jak tego internetu nie ma...
• A samo zainteresowanie internautów i ten oddźwięk medialny były dla was zaskoczeniem?
– Ja osobiście nie śledziłem tych wszystkich doniesień, wolałem koncentrować się na tym, co miałem do zrobienia. Pośrednio dowiadywałem się o tej całej burzy medialnej, jaka towarzyszyła wyprawie. To było zaskoczeniem, bo żadnej wcześniejszej ekspedycji nie towarzyszył taki rozgłos. Ale chyba taka była społeczna potrzeba. Nie mi oceniać, czy to dobrze, czy źle. Myślę, że potencjalnie może to przyciągnąć kolejnych sponsorów, dzięki czemu będziemy mogli zorganizować następne wyprawy.
• W tych ekstremalnie niskich temperaturach mieliście zapewnione w miarę normalne, jak na te warunki, funkcjonowanie. Jak wyglądały wasze posiłki?
– W bazie mieliśmy kucharza i cztery inne osoby, które pomagały organizować codzienne życie. Każdego dnia przygotowywali nam posiłki. W menu było głównie mięso z dzo, to takie połączenie jaka i krowy. Do tego warzywa, dużo ryżu, placki. Z oczywistych względów wszystko było mrożone...
• A jak wyglądało dbanie o higienę? Trudno wyobrazić sobie prysznic przy minus 30 stopniach…
– Zwłaszcza na początku, w styczniu, było to dosyć trudne. Podczas prysznica woda dosłownie zamarzała pod stopami. Między dwoma dużymi namiotami był rozbity jeden mniejszy, do którego chodziło się z wiadrem. To była jedyna możliwość, ale to standard podczas takich wypraw.
• Wspomniał pan o ewentualnej kolejnej wyprawie. Jeśli pojawiłaby się taka możliwość, nie zawahałby się pan przed powrotem pod K2?
– Przed tą wyprawą dawano nam kilka procent szans na zdobycie szczytu. Teraz zdobyliśmy gigantyczny bagaż doświadczeń, dzięki którym urosły one może nawet do kilkunastu procent. A ja? Góry to moje życie i jeżeli tylko będzie taka możliwość i zakwalifikuję się do kadry, to oczywiście będę chciał spróbować.