W końcowej scenie "Folwarku zwierzęcego” Orwella świnie piją i bawią się razem z ludźmi. Potem słychać dwanaście wściekłych głosów, a wszystkie brzmią jednakowo. I na tym, myślę, polega zemsta rewolucji. Także tej, która zdarzyła się u nas po 13 grudnia 1981 r. Że już nie wiadomo, kto jest świnią, a kto człowiekiem.
Dzięki tym rozmowom pewnie jestem dziś tym, kim jestem. Ojciec był żołnierzem kampanii wrześniowej, służył u generała Maczka. Przeszedł przez wiele obozów jenieckich. Saga rodzinna głosi, że w jednym z nich siedział z synem Stalina. To, paradoksalnie, pomogło mu przetrwać najgłębszy komunizm.
Umarł, gdy miałem 8 lat. Została mi po nim miłość do piłki nożnej i Lublinianki, w której grał przed wojną. I wiara w uczciwość.
Instytucja represjonowania
Z liceum Zamoyskiego wyrzucili mnie po drugiej klasie. Za "danie w ucho” przewodniczącemu ZMS. Maturę zdawałem eksternistycznie przed komisją, którą powołało kuratorium. Wspomnienia ze szkoły? Nie ma o czym mówić. To była instytucja represjonowania, w której zrobiono mi krzywdę.
Rok później zdałem na medycynę. Gdy zaczynałem studia, to miałem o nich takie przedwojenne wyobrażenie. Nasłuchałem się o wspaniałym życiu studenckim od rodziców. Ojciec był adwokatem, skończył prawo na KUL, mama była farmaceutką po Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Pięknie opowiadali o tym swoim studiowaniu. Ale ja zderzyłem się ze zgoła odmienną rzeczywistością. Rycie i nic więcej. Ratował mnie sport, występowałem w akademickiej drużynie koszykówki, zdobyliśmy nawet mistrzostwo Polski AM. Wstyd tak opowiadać przy dzieciach, ale to prawda.
KPN
W 77 roku poznałem Zdzicha Jamrożka, niewidomego inwalidę, który w swoim mieszkaniu na Hutniczej w Lublinie założył punkt konsultacyjny Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela. Zdzicho był prawdziwym przyjacielem, człowiekiem uczciwym, lojalnym, oddanym sprawie niepodległości Polski. Przystąpiłem do ROPCiO i zacząłem prowadzić klub swobodnej dyskusji. Zapraszałem Leszka Moczulskiego, Jacka Kuronia, Aleksandra Halla i wielu innych działaczy opozycji.
Rozmawialiśmy o ojczyźnie, niepodległości, wolności; o swoim życiu w Polsce.
Jakie jest i jakie chcielibyśmy żeby było.
Wtedy zaczęły dochodzić do mnie głosy, że jestem agentem SB. Kompletnie mnie to nie interesowało, robiłem swoje.
Wilczy bilet
1 września 1979 roku założyliśmy KPN. Kilka miesięcy później wywalili mnie z uczelni. Do końca studiów zostały mi 4 egzaminy, ale był nakaz i już. Wtedy na dobre zaangażowałem się w działalność opozycji. Wydawaliśmy biuletyny, książki, werbowaliśmy ludzi. W domu zamontowali nam podsłuch telefoniczny i stacjonarny, wielokrotnie byłem zatrzymany.
Zapomnij o skończeniu studiów, straszyła mnie bezpieka, szykuj się do wojska. Rewizje były na porządku dziennym. Pamiętam, jak moja cioteczka, więźniarka Majdanka, kiedyś nie wytrzymała i powiedziała esbekom: "Nawet kiedy mnie Niemcy zabierali do więzienia na Zamku, to nie przeszukiwali mi domu”.
Absolwent
O moim wyrzuceniu ze studiów było już wtedy głośno. Sprawa trafiła w końcu do ministerstwa zdrowia. Po interwencji Zosi i Zbyszka Romaszewskich dopuszczono mnie do końcowych egzaminów. Zostałem bezrobotnym absolwentem Akademii Medycznej. Bez żadnych widoków na przyszłość.
13 grudnia
Tego wieczora byłem na koncercie w Domu Kultury Kolejarza. Wróciłem do domu późnym wieczorem. Mieszkałem z mamą i cioteczką na Krakowskim Przedmieściu w samym sercu Lublina. Koło 23 usłyszałem przez megafon głos, który dobiegał gdzieś od placu Łokietka: "Uwaga, uwaga, zmasowany atak sił milicji i SB na "Solidarność! Aresztowany przewodniczący regionu Stanisław Węglarz!”.
Wiedziałem już, że jest źle. O 1 zaczęło się walenie w drzwi. Zabiorą mnie i wywiozą na Sybir, przemknęło mi przez głowę. I nie była to irracjonalna myśl, bo wtedy wszystko wydawało się możliwe. Zaczęła się prawdziwa wojna.
Tej nocy jeszcze wiele razy walono do naszych drzwi. Rano znajomi wyprowadzili mnie do dobrych ludzi. Ukrywałem się 9 miesięcy.
Co pamiętam z tego okresu? Uczyłem się włoskiego i masę czytałem. Nocami malowaliśmy z kolegami odblaskowymi sprayami hasła "Solidarności” na murach w Lublinie.
Chciałem pogadać
Swoje ujawnienie zawdzięczam poręczeniu abp. Bolesława Pylaka. Wstawił się za mną, a ja 26 sierpnia 1982 roku poszedłem do komendy na Narutowicza. Spodziewałem się wszystkiego; że mnie aresztują albo każą podpisywać lojalkę.
Przyjął mnie opasły ubek. Było bardzo gorąco, a on wachlował się jakimiś papierami.
- Czego pan ode mnie oczekuje? - spytał jak gdyby nigdy nic.
- Przyszedłem się ujawnić - ja na to.
- A po co, skoro pana nikt nie szukał. Proszę iść do domu.
Spytałem, czemu w takim razie walili do mnie 13 grudnia. - To byłem ja. Chciałem z panem pogadać.
Wyszedłem stamtąd tak, jak wszedłem. Nikt mnie nie zatrzymywał, nikt nie kazał niczego podpisywać. Taka to już była ich gra.
Bezrobotny
Pół roku byłem bez pracy. Potem dostałem się na staż na oddział anestezjologii w Świdniku. Po stażu powiedzieli, że mnie tam nie widzą. Zacząłem pracę w miejskiej przychodni w Świdniku jako lekarz ogólny. W ‘84 kazali mi podpisać zakres obowiązków, w którym zastanowiły mnie dwa zapisy: o przestrzeganiu praworządności ludowej i o tajemnicy państwowej. - A co to takiego znaczy w pracy lekarza ogólnego? - spytałem. Dla mnie to była kryptolojalka.
Zamiast odpowiedzi dostałem wypowiedzenie.
Przywrócenie
Poszedłem do sądu pracy. A tymczasem w Świdniku batalię o mnie rozpętali ludzie. Moi pacjenci, ich rodziny. Petycję o przywrócenie mnie do pracy podpisały 1304 osoby. Do tego wiele indywidualnych listów poparcia. To było fantastyczne środowisko, bardzo spójne, z jasnymi wartościami. Rozumieliśmy się. Mówili, że jestem normalnym lekarzem. To "normalnym” wzięło się chyba stąd, że nigdy nikogo nie przegoniłem spod gabinetu.
Pomagałem, jak mogłem. Rozmawiałem z ludźmi, bardzo dużo rozmawiałem. Jeden z kanonów pracy lekarza głosi, że wywiad to 80 proc. rozpoznania. W taki sposób poznałem zresztą moją żonę Ewę. Była moją pacjentką, zagadaliśmy się i tak już zostało.
Po 13 miesiącach wróciłem do przychodni.
Wyrok sądu: bezwzględne przywrócenie do pracy.
Pokrzywdzony
W Świdniku pracowałem do czasu Okrągłego Stołu. Potem w Lublinie kolejny raz zacząłem dobijać się o specjalizację z anestezjologii. Nigdy mnie do niej nie dopuszczono. Dlaczego? "Nieprzydatny, nie ma predyspozycji, nie pasuje do zespołu”. Takie podawano uzasadnienia. A tak naprawdę chodziło o moją przeszłość.
Tymczasem moje nazwisko, jako jednego z tych, którzy szkodzili opozycji, znalazło się na stronie rodziny znanych działaczy opozycji.
Co z tego, że miałem już wtedy status pokrzywdzonego? Co z tego, że po interwencji dr. Grzegorza Waligóry z IPN na samej stronie ukazało się sprostowanie, które natychmiast zniknęło?
Wyrządzono mi krzywdę i nic tego nie zmieni.
Czy było warto
Ze swojej teczki w IPN dowiedziałem się, który z moich kolegów lekarzy na mnie donosił. Dziś ten człowiek robi karierę. Ja jestem bez pracy. Moje dzieci w ogóle tego nie rozumieją. Pytają: "Warto było się tak angażować, tato?”. Mówię im, że dla uczciwego człowieka nie było innego wyjścia. Ale ja też nie pojmuję tego, co się dziś dzieje. Zamiast lojalności liczy się sukces. Zamiast uczciwości: pragmatyzm. Kto jest kim? - pytam samego siebie. W końcowej scenie "Folwarku zwierzęcego” Orwella świnie piją i bawią się razem z ludźmi. Potem słychać dwanaście wściekłych głosów, a wszystkie brzmią jednakowo. I na tym, myślę, polega zemsta rewolucji. Także tej, która zdarzyła się u nas po 13 grudnia ‘81. Że już nie wiadomo, kto jest świnią, a kto człowiekiem.
Dziś
Mamy z Ewą 7 dzieci. Wychowujemy je po bożemu, od wielu lat pielgrzymujemy rodzinnie do Częstochowy. Nasze życie to jasna droga, tradycyjne wartości. W rocznicę wybuchu Powstania Warszawskiego nasz najstarszy syn Karol, który jest harcerzem, udzielił wywiadu Dziennikowi Wschodniemu. - Gdyby dziś była taka potrzeba, bez wahania chwyciłbym za broń - powiedział Karol.
Pomyślałem, że dla takich chwil było warto. Żyć, tak jak żyłem i być tym, kim jestem.