Rozmowa z Januszem Panasewiczem, wokalistą zespołu Lady Pank
– Ile można politykować i krytykować tych, co uprawiają politykę. Poprzedni krążek – "Strach się bać” – gdzie słowa pisał Andrzej Mogielnicki, jest bardziej socjologiczny i politologiczny. Andrzej lubi dopiec tym, co rządzą. Ale po czterech latach od nagrania tamtej płyty stwierdziliśmy, że czas zmienić klimat. Poza tym, polityka ostatnio jeszcze bardziej się spaskudziła, skarlała i zwulgaryzowała. Śpiewanie o niej to strata czasu i energii. Są sprawy bliższe, na przykład uczucia. Jest ciekawszy świat niż polityka.
• Jesteście na scenie 30 lat, macie worek przebojów. Miewacie jeszcze jakiś stres czy tremę, kiedy wychodzi nowa płyta, jak teraz?
– Jak jest show, to jest i stres. Ale chyba bardziej stresujemy się przed koncertami przy nowym materiale niż przy premierze krążka. Piosenki są świeże, ciągle niezgrane. Jak wychodzimy na scenę, to się trzeba spiąć. Choć pytanie o to, jak płyta zostanie przyjęta, też zawsze jest otwarte. W końcu długo można się komuś podobać, a potem przestać. Bez względu na to, ile się jest lat na scenie. Muzyka to nie jest łatwy chleb.
• Da się dziś na niej zarobić jak kiedyś? Podobno był czas, że nosiliście reklamówki pieniędzy.
– Końcówka lat 80. i początek 90. to był złoty czas. Faktycznie mieliśmy wtedy dużo kasy. Z koncertów, których grywaliśmy po 350 rocznie, nawet po trzy dziennie, i z gadżetów, które sygnowaliśmy swoim znakiem. Koncertów była masa, bo ludzie czekali po latach zgnuśnienia na coś świeżego, ale dostawało się za nie wtedy jednakową, niezbyt wygórowaną stawkę. Z plakatów, plakietek, koszulek i innych gadżetów zarabialiśmy za to dwa razy tyle albo i więcej. Sprzedawały się czekolady Lady Pank, żyletki nawiązujące do tej z klapy Małej Lady Pank. Wszystko szło jak woda. Na trasie sprzedawaliśmy tego całe worki.
• A perfumy Lady Pank?
– Były takie. Ale to nie nasz pomysł. Wymyśliła je chyba jakaś firma polonijna i sprzedawała bodaj jako prezent od nas dla fanek.
• I nic z tego nie mieliście?
– Mieliśmy po dwadzieścia kilka lat. Kto by wtedy myślał o "byznesie”?
• Pamięta pan, jak pachniały te perfumy?
– Zupełnie paskudne nie były...
• Na co wydawaliście zarobione w złotych czasach pieniądze?
– Problem w tym, że za bardzo nie było wtedy czego za nie kupić. Były dwa, trzy miejsca w Polsce, w których można było dostać fajne ciuchy.
• To gdzie pan kupował swoje, mocno nowatorskie i oryginalne?
– Kombinowałem. Podglądałem kolegów z Zachodu, choćby Rolling Stonesów, wymyślałem sobie coś, a potem najczęściej zamawiałem u znajomej krawcowej. Znałem taką jedną, odważnie krojącą, w Warszawie. Kupowałem jakieś krzykliwe materiały na bazarach albo ktoś mi je podsyłał i próbowaliśmy.
• A skąd się wziął słynny kapelusz ze sprężynką?
– Miałem przyjaciółkę; Polkę w Chicago. Prowadziła butik z dziwnymi, awangardowymi nakryciami głowy. Zaopatrywał się u niej Denis Rodman. Ona mi go przysłała.
• Teraz już nie trzeba kombinować? Wchodzi się do sklepu i kupuje?
– Niekoniecznie. Jak się chce mieć coś oryginalnego i niesztampowego, to trzeba trochę poszukać albo coś wymyślić. Mnie się ciągle zdarza zlecić coś do uszycia. Na przykład czarny surdut, który przekazałem do opolskiego Muzeum Polskiej Piosenki, był szyty na zamówienie. Wystąpiłem w nim tylko raz, na recitalu w czasie festiwalu właśnie w Opolu. Kiedy muzeum zapytało mnie, czy czegoś nie przekażę, to nie miałem wątpliwości, że powinien być to ten surdut.
• Lubi się pan stroić?
– To nie jest strojenie się. Scena wymaga, by na niej wyglądać. Każdy koncert, każdy występ to show. Oczywiście, że liczy się przede wszystkim to, co i jak śpiewam, co mam do przekazania i jakie dźwięki tworzymy. Ale nie tylko, image też. To pakiet.
• Koledzy z zespołu chyba nie przywiązują do tego aż takiej wagi.
– Przywiązują. Każdy jakoś wygląda. A basista to się nawet wystroić potrafi.
• Wracając do pieniędzy: można się dziś dorobić na scenie?
– Można, ale trzeba się przyłożyć. Trzeba sporo jeździć, koncertować, nagrywać, pokazywać się. My gramy dziś po 80–100 koncertów rocznie. To dużo i mało, nam wystarcza. Cieszy to, że ciągle wielu ludzi przychodzi i chce nas słuchać. Mimo że wcale nie jesteśmy na show-biznesowych salonach. I dobrze – zaczynam z zadowoleniem obserwować, że ludzie w Polsce coraz bardziej dość mają chłamu. Tego w muzyce i wokół niej, który wynika choćby z faktu, że nieważne, jak kto śpiewa, ważne, czy go opisują. Jak piszą, to się sprzedaje. Ludzie wracają do tego, co dobre.
• Nie wracacie czasem myślami do lat 80., kiedy byliście w USA i wielu przepowiadało, że jak tam zostaniecie, to możecie podbić świat?
– No tak, byli tacy, co mówili, że rozpadł się The Police i mamy szanse ich zastąpić. Madonna nie była wtedy jeszcze taka znana i ktoś z wytwórni MCA zaproponował nam, żebyśmy przed nią zagrali na bankiecie dla show-biznesu. Prychaliśmy, że nic z tego: za poważni jesteśmy, żeby supportować jakąś Madonnę... Najpierw tygodnie czekaliśmy na paszporty, a potem po kilku tygodniach wróciliśmy do Polski.
• Czemu?
– Bo byliśmy młodzi, żywiołowi, mocno rock'n'rollowi, a oni tam za oceanem chcieli nas wziąć w kierat. Wstawaliśmy o szóstej rano i mieliśmy rajd do nocy. Wywiady, programy, występy, nagrania, sesje, spotkania. Młodość nam uciekała! Byliśmy za leniwi, chcieliśmy się bawić. Nie wiedzieliśmy, że kariera na Zachodzie to taka orka. Poza tym, chcieli nas tam zmieniać w amerykańskich chłopców: fryzury, stroje, image. Nawet muzykę. To dla nas było kompletnie nie do pomyślenia.
• I postanowiliście wrócić do szarego PRL-u.
– Po bodaj sześciu tygodniach. Baliśmy się zresztą, że jeśli nie wrócimy, to nas potem nie wpuszczą, rozdzielą z bliskimi, wsadzą do więzienia. W Polsce było szaro, ale swojsko.
• Nie żałuje pan czasem tego powrotu?
– Nie codziennie. Zastanawiam się czasem, co straciliśmy. Ale też wiem, co zyskaliśmy: czas dla bliskich, własny charakter.
• A rock'n'rollowe życie?
– Tu też je mieliśmy.
• Z przysłowiowym sex, drugs & rock'n'roll?
– Z narkotykami nie mieliśmy do czynienia. Może któryś raz czy dwa zapalił trawę, ale jakoś nas do nich nie ciągnęło. A z alkoholem: pewnie, że bywało. Po nim działo się różnie. Takie były czasy, takie temperamenty.
• A goupies?
– Z tymi goupies to historie są mocno przesadzone. No pewnie, że pod sceną, w garderobie czy pod hotelem zawsze były jakieś dziewczyny. Albo jak szliśmy do knajpy. Zresztą – podobno do Lady Pank przychodziły najładniejsze – koledzy z innych zespołów zazdrościli. Ale to nie znaczy, że zaraz był seks. Trochę przytulania, zabawy, jakieś zdjęcia, które potem tę legendę tworzyły.
• Trzydziestka zespołu to też trzydzieści lat spółki Panasewicz–Borysewicz. Reszta składu na przełomie lat się wymieniała, wy trwacie. Macie jakiś sposób na udany związek?
– Jak widać! Cały sekret być może w tym, że dozujemy sobie swoje towarzystwo. Ile lat można w kółko patrzeć na tę samą gębę. Spotykamy się – poza kontaktami zawodowymi – tylko wtedy, kiedy to niezbędne. Poza tym, się lubimy i nie nudzimy w swoim towarzystwie. Gdyby tak nie było przez tyle lat, zwariowalibyśmy obydwaj. Potrafiliśmy grać i hulać razem, ale też wiemy, że możemy na siebie liczyć.
• Odgrażaliście się kiedyś, że skończycie grać, jak dobijecie 33 roku życia. To już dawno za wami.
To kiedy przestaniecie?
– Jak to mówiliśmy, to byliśmy małolatami, dla których ktoś, kto ma 33 lata, jest starym człowiekiem. Teraz mamy nowy plan. Będziemy grać razem 42 lata, czyli maraton. Zgodnie z tytułem ostatniej płyty.