To mobilny zespół reagowania w nagłych przypadkach udziela pomocy medycznej przed budynkiem szpitala – mówi dr Czarosław Kijonka, ordynator SOR w Wojewódzkim Szpitalu Specjalistycznym nr 5 w Sosnowcu.
Prokuratura sprawdza, czy w przypadku mężczyzny, który stracił przytomność przed szpitalem przy ul. Staszica w Lublinie, doszło do nieudzielania pomocy.
Lekarz nie może wyjść
W poniedziałek pacjent zasłabł przy wejściu do SPSK nr 1. Zabrało go stamtąd pogotowie ratunkowe. Karetkę wezwali przechodnie. W międzyczasie świadkowie, w tym również reporterka Dziennika Wschodniego, prosili o pomoc pracowników szpitala, którzy obserwowali zajście z okien i wejścia. Nikt z personelu szpitalnego nie udzielił pomocy do przyjazdu karetki.
Dr Agnieszka Mikuła–Mazurkiewicz, ordynator Szpitalnego Oddziału Ratunkowego SPSK 1, w odpowiedzi na nasz artykuł stwierdziła, że obowiązek udzielenia pomocy nieprzytomnemu mężczyźnie miała nasza dziennikarka.
Podkreśliła, że lekarz nie ma prawa opuścić swojego stanowiska pracy, którym jest szpital. Znacząco zapytała też, czy dziennikarka powinna być pociągnięta do odpowiedzialności karnej w ramach nieudzielania pierwszej pomocy.
Przede wszystkim lekarka powoływała się jednak na przepis, zabraniający opuszczenia miejsca pracy.
Mobilny zespół
– To, czy lekarz pomoże osobie w stanie zagrożenia zdrowia w niewielkiej odległości od szpitala, zależy od decyzji lekarza, ale też wewnętrznych ustaleń placówki – wyjaśnia mówi dr Czarosław Kijonka, ordynator Szpitalnego Oddziału Ratunkowego szpitala w Sosnowcu.
– W naszym szpitalu stworzyliśmy zespół reagowania w stanach nagłych. W jego skład wchodzi lekarz i ratownik medyczny lub ratownik wraz z pielęgniarką. Na co dzień to pracownicy SOR-u.
W razie potrzeby, jeśli zespół szybkiego reagowania pomaga pacjentowi, który na przykład zasłabł na szpitalnym korytarzu, na szpitalnym dziedzińcu, czy w pobliżu szpitala, na SOR-ze wyznaczone są osoby, które zastąpią mobilny zespół w pracy wewnątrz oddziału.
Powiadamiamy ich o tym telefonując na wyznaczony w tym celu numer. Zespół nagłego reagowania udziela pacjentowi pomocy do momentu przyjazdu karetki pogotowia.
W zasięgu wzroku
Okazuje się, że takie sytuacje w szpitalu w Sosnowcu to powszechne zjawisko.
– Przytrafiają się osobom odwiedzającym chorych, pacjentom poradni specjalistycznych, ale też osobom z zewnątrz, które akurat przechodzą obok szpitala – mówi dr Kijonka i dodaje, że w sąsiedztwie kilku metrów od szpitala w Sosnowcu znajduje się przystanek autobusowy, miejsce najczęstszych interwencji mobilnego zespołu reagowania w nagłych przypadkach. – Reagujemy w miejscach, które są w zasięgu naszego wzroku.
Ordynator SOR szpitala w Sosnowcu zaznacza też, że nie wszystkie placówki medyczne mają warunki do tego, by utworzyć mobilny zespół reagowania.
– Nie każdy szpital ma SOR, a jeśli ma: nie zawsze istnieje możliwość zatrudnienia tam kilku lekarzy, tak by przynajmniej jeden z nich mógł opuścić szpital, by pomóc choremu na ulicy. Jeśli jednak osoba w pobliżu szpitala potrzebuje pomocy, a lekarze nie ratują w tym momencie życia i nie prowadzą operacji, powinni opuścić stanowisko pracy i pomóc.
Wiadomo, że mobilny zespół reagowania w stanach nagłych powołano między innymi w lubelskim szpitalu MSWiA przy ul. Grenadierów.
– Nie mamy SOR-u, ale mamy izbę przyjęć – mówi Jarosław Buczek, rzecznik prasowy.
W SPSK nr 4 przy ul. Jaczewskiego w Lublinie wewnętrzne procedury szpitala również określają zasady działania w podobnych sytuacjach.
– Obszar należący do szpitala wokół polikliniki jest spory. Dlatego wyznaczyliśmy kilku lekarzy SOR, by w razie potrzeby mogli opuścić oddział i pomóc osobie w stanie zagrożenia życia i zdrowia w pobliżu placówki. Powołano też osoby, które je wówczas zastąpią – wyjaśnia Marta Podgórska, rzeczniczka prasowa szpitala przy ul. Jaczewskiego. – Nie wyznaczaliśmy miejsca, do którego obowiązuje nas pomoc poza szpitalem.
– Gdyby taka sytuacja miała miejsce w pobliżu naszego szpitala, postąpiłbym zgodnie z procedurami obowiązującymi wewnątrz placówki – mówi anonimowo jeden z lekarzy SOR szpitala przy ul. Jaczewskiego w Lublinie.
Do chwili zamknięcia gazety nie uzyskaliśmy odpowiedzi od dyrekcji szpitala przy ul. Staszica, czy podobne zasady obowiązują w SPSK nr 1 i czy istniejący ewentualnie mobilny zespół reagowania w stanach nagłych poinformowany był o tym, co zaszło przed szpitalem.
Nikt nie podszedł
W liście, który dr Agnieszka Mikuła–Mazurkiewicz przysłała w odpowiedzi na nasz artykuł, czytamy: "Na miejscu tuż po incydencie i wezwaniu karetki pogotowia ratunkowego przez świadków zdarzenia kontynuowanie udzielania pomocy było przeprowadzane przez dwie pielęgniarki anestezjologiczne, które oceniły stan pacjenta, udrożniły drogi oddechowe, ułożyły w pozycji bezpiecznej. Następnie jedna pozostała przy chorym, zaś druga pobiegła do izby przyjęć po lekarza dyżurnego, który przybył na miejsce po zabezpieczeniu swoich pacjentów”.
– Równolegle z nadjeżdżającą karetką pogotowia do chorego zbliżyła się kobieta w stroju cywilnym, z torebką na ramieniu. Próbowała udrożnić drogi oddechowe. Nie wiem, czy była pielęgniarką i czy była pracownikiem SPSK 1 – mówi jeden ze świadków zdarzenia.
– Do chwili przyjazdu karetki pogotowia do pacjenta nie podszedł nikt z personelu szpitala – kwituje kobieta, która była na miejscu zdarzenia od momentu, kiedy mężczyzna zasłabł, do przyjazdu pogotowia.