Rozmowa z Dariuszem Michalczewskim.
- To jest standard dla mnie, ale boks to sport indywidualny, więc każdy inaczej działa w takim dniu. Ja wstawałem rano i jadłem śniadanie. Później był spacer z trenerem; o 17 rytualny obiad. Następnie chwilę siedziałem sam w hotelu i w towarzystwie ochrony, trenera, masażysty i... jechałem na walkę.
• Pierwsza zawodowa porażka na zawodowym ringu 18 października
2003 r. z Meksykaninem Julio Cesarem Gonzalezem była szokiem?
- Tak, ale przegrałem, bo byłem słabszy i o tym wiedziałem. Zadecydowało gorsze przygotowanie.
• Skąd wziął się przydomek "Tiger”?
- W 1991 r. podpisaliśmy razem z Rumunem Michaelem Loewe, który był juniorskim mistrzem świata amatorów, zawodowe kontrakty. Po dwóch czy trzech walkach któryś z promotorów spytał się mojego promotora: Co z twoim lwem i... tygrysem? I tak zostało.
• Kto jest dla pana sportowym wzorem?
- Muhammad Ali, ponieważ był wielkim człowiekiem. Gdyby nie był chory, to zostałby prezydentem USA.
• Ulubiony zespół muzyczny?
- Scorpions. Członkowie tej grupy są moimi dobrymi kolegami.
• Najbardziej radosna chwila?
- Były to urodziny moich dzieciaczków.
• Największy zawód w karierze?
- Nie miałem... To wszystko jest życiowe. Porażki, moje rozwody były z własnej winy. Ja wiedziałem, że sam sobie jestem winien, więc nikt mnie nie rozczarował.
• Czego nauczył pana boks?
- Boks nauczył mnie respektu przed innymi ludźmi. Dawniej, kiedy starsza babcia szła ulicą i spotkała grupę młodych ludzi palących papierosy, to zwróciła im uwagę, aby nie palili. Ci pokornie gasili fajki. Teraz w takiej sytuacji zostałaby ona skopana. Ja swoich przyjaciół nauczyłem respektu przed wszystkimi. Tych młodych chłopców chcę nauczyć tego samego. To jest cel mojej misji. Pamiętajmy, że starych drzew już nie wygniemy, ale te młode jeszcze możemy. Jeżeli tego nie zrobimy, to za kilka lat będziemy mieli problem, aby wybrać spokojnie kasę z bankomatu.
• Co, oprócz boksu, jeszcze pociąga pana w życiu?
- Moja fundacja. To jej oddaję całe życie.
• Jakie są jej główne cele?
- Głównym założeniem programu "Szukamy nowego Tigera”, który realizujemy wspólnie z Fundacją Fortuna, jest propagowanie sportu wśród dzieci i pokazanie młodzieży, że boks to nie tylko walka, ale również ogólnorozwojowy trening sportowy, a także zagospodarowanie czasu wolnego młodym ludziom pełnym energii. Boks to sport, który wychowuje i sprzyja rozwojowi fizycznemu. Chcemy pomóc tym młodym chłopcom, bo boks przede wszystkim uczy samodyscypliny. Ja sam byłem złym chłopcem i gdyby nie trener Ryszard Broniś, to może pozostałbym nim. Chcemy dać im motywację i możliwość rozwoju w boksie. Naszym celem jest pomoc tym, którzy już coś zrobili, a nie tym, co nic nie robią. Nie chcemy dać pieniędzy takim trenerom, bo je wydadzą na nowe automaty do kawy czy inne zbędne rzeczy. Moją misją jest odbudowa polskiego boksu. Ten sport wzniósł mnie na wyżyny, dzięki niemu jestem niezależny finansowo i dlatego to jest moja misja.
• Fundacja wspiera młodych bokserów. A pan komu najwięcej zawdzięcza?
- Sobie. W 1980 r. zaczynałem boksować. Życie szybko zabrało mi tatę, więc to mama posłała mnie na treningi. Moim pierwszym trenerem był Ryszard Broniś, który od początku wspierał mnie finansowo. Teraz moją misją jest zostanie dla tych chłopców takim Ryszardem Bronisiem.
• Młodzi bokserzy marzą o pójściu w ślady "Tigera”. Jakieś rady na dobry początek?
- Boks to bardzo trudna profesja. To ciężka praca i mnóstwo wyrzeczeń. Prawdziwi mistrzowie podporządkowują większą część swojego życia długim treningom. Ja na swój sukces pracowałem latami, bo w boksie nic nie dzieje się szybko i bez przyczyny.
• Największy grzech, jaki popełniają młodzi bokserzy?
- Brak solidności. Trzeba się określić czy chce się boksować czy nie i wtedy dopiero dążyć do wyznaczonego celu.