ROZMOWA z Tomaszem Lisem, dziennikarzem i gospodarzem programu "Co z tą Polską?"
- A już miałem nadzieję, że ten temat przestał być aktualny.
* Fakt, minęły już od lata od kiedy sondaże dawały panu drugie miejsce w rankingu najpopularniejszych kandydatów do prezydentury; zaraz po Jolancie Kwaśniewskiej. Ale dziś, patrząc z perspektywy czasu, podjąłby pan inną decyzję i wystartował jednak w wyborach?
- Nie, ponieważ były różne powody, dla których to nie wchodziło w grę. Zupełnie niezależnie od jednego, czy drugiego sondażu.
* A jakie to były powody?
- Rozmaite.
* Na przykład?
- Osobiste.
* A w ogóle to pan się cieszył z tych sondaży?
- Sądzę, że nie należy takich sondaży brać zbyt dosłownie. On rejestrował jakąś moją popularność i potrzebę zmian wśród części społeczeństwa. Ale między sondażem pokazującym popularność czy nawet zaufanie a sondażem wyborczym pokazującym realne poparcie, jest ocean. O tym kiedyś się przekonał Jacek Kuroń, potem Zbigniew Religa, a teraz Kazimierz Marcinkiewicz.
* Czyli nie wierzy pan, że mógł pan te wybory prezydenckie wygrać?
- Wręcz przeciwnie. Dziś wierzę, że wtedy mogłem te wybory wygrać. Wtedy było mi bardzo niezręcznie, bo bardzo poważni ludzie mnie przekonywali do startu. A ja z różnych względów nie mogłem im odpowiedzieć, dlaczego to niemożliwe.
* To byli ludzie lewicy czy prawicy?
- Powiedziałbym: w okolicach środka.
* Spójrzmy na krajobraz po prezydenckiej bitwie. Pan nie wystartował, Cimoszewicz - również uważany za faworyta - wycofał się. I prezydentem został Lech Kaczyński. Dziś pewnie pan powie, że byłby lepszym prezydentem niż Kaczyński?
- Z całym szacunkiem, ale to samo może o sobie śmiało powiedzieć parę milionów obywateli naszego kraju. Ale cóż... był to demokratyczny wybór, a w związku z tym święty. Kiedyś Lech Wałęsa powiedział: macie takiego prezydenta, na jakiego zasługujecie. I być może to dalej obowiązuje.
- Staram się mieć do życia taki stosunek jak Adam Małysz. To znaczy: koncentruję się na najbliższym skoku. A najbliższy skok to jest następny program, następny artykuł.
* A jakieś skoki na scenie politycznej?
- Różne mogą być. Nie chcę być hipokrytą i powiem, że taka myśl cały czas mi w głowie tkwiła, że być może kiedyś polityka... Nie chcę niczego wykluczać, ale też nic nie jest na tyle określone, ani nie ma we mnie takiej determinacji, żebym mógł powiedzieć coś konkretnego.
* Co pana zniechęca do polityki?
- Może to banalna refleksja, zbieżna z tym, co myślą i czują miliony Polaków, ale powiem, że polska polityka to straszne bagno, a atmosfera, która temu towarzyszy jest żałosna. I oczywiście można sobie stawiać bardzo ambitny cel, ale nie wiem, czy myślenie na zasadzie "ja w to wejdę i to zmienię” nie byłoby przejawem jakiegoś skrajnego egotyzmu. To nie takie proste.
* Może więc są w Polsce jakieś powody do tego, że dyskurs polityczny sprowadza się do rozliczania przeszłości i szukania agentów?
- Myślę, że nie ma problemu z częścią tych rozliczeń. Zaniechaliśmy w którymś momencie w Polsce lustracji i to się teraz odbija czkawką. Natomiast ta cała atmosfera oskarżycielska, to inwigilowanie naszej przeszłości trochę mnie drażni. Bo całkowicie zagubiliśmy proporcje między myśleniem do tyłu i myśleniem do przodu. Ja nie mam 20 lat, ale chodzę ostatnio często na spotkania z młodzieżą i wiem, że dla nich lustracja Kościoła to ostania rzecz, jaka im leży na sercu.
- To, czy za dziesięć lat młodzi ludzie, którzy dziś mają po 15 lat, też będą uważali, że szansę na fajne życie mają tylko w Londynie czy Madrycie. I dlatego dla mnie o wiele bardziej porażająca jest np. postać nowego prezesa NBP niż cała sprawa arcybiskupa Wielgusa łącznie z tym, co się zdarzyło w warszawskiej archikatedrze. Bo ja rozumiem, że możemy mówić o wyrównywaniu pewnych rachunków z przeszłości. Ale nie rozumiem, że w ramach czystości moralnej lustrujemy arcybiskupa Wielgusa, a ta sama władza i ten sam prezydent, który tak się domaga czystości w Kościele, nominuje kompletnie niekompetentną osobę na szefa banku centralnego. Szefa, który będzie odpowiadał za portfele kilkudziesięciu milionów ludzi w dużym europejskim kraju.
* Nienajlepiej więc z tą Polską?
- To staje się dla mnie zupełnie porażające. Bo okazuje się, że w naszym oczyszczającym się moralnie państwie są kryteria, jakie obowiązywały w PRL: czyli mierny, bierny, ale swój. Jeśli po roku poszukiwania kandydata na prezesa banku centralnego, władza potrafi znaleźć jedynie lojalnego partyjnego żołnierza to co nam to mówi o standardach rządzenia?