Podczas wojny ginęli tutaj i Ukraińcy, i Polacy. Tragicznie, bez sensu. Dziś trudno ocenić, kto winien, a kto nie. A sami mieszkańcy Pawłokomy wolą milczeć na temat wojennej historii swojej wsi. Dlaczego?
- Czego?
- Nie wiem. Przecież to, co się tutaj wydarzyło, to już historia i żaden mieszkaniec winien nie jest. Ale ludzie boją się. Nie chcą gadać. W Jedwabnem też nie chcieli. Ja się nie boję, mogę mówić.
- To, jak się pan nazywa?
- Nie powiem.
Zmyślony donos
Ale polityka i uprzedzenia zrobiły swoje. Między Polakami a Ukraińcami zaczęła narastać nienawiść. Zaczęło się już po I wojnie światowej. Właściciel tutejszego folwarku A. Skrzyński zgodził się na parcelację. Skorzystali na tym głównie Polacy, co wzbudziło zazdrość ich ukraińskich sąsiadów. Później, podczas wojny polsko-ukraińskiej (1918-1920), Ukraińcy z Pawłokomy walczyli przeciwko Polakom. A potem Niemcy zaczęli Ukraińców podburzać przeciwko Polakom.
Ukraiński nauczyciel, Mikoła Lewicki, doniósł Niemcom na 12 Polaków, którzy rzekomo mieli zabić niemieckich żołnierzy. Aresztowano 5 osób. Śledczy, Austriak w niemieckim mundurze, Polaków wypuścił jednak na wolność. Ot, przypadek: znał jednego z zatrzymanych jeszcze z I wojny światowej. Śledztwo Niemców wykazało, że donos ukraińskiego nauczyciela był zmyślony.
Cyfry, krzyże i śmierć
Na pomniku, który w sobotę będzie odsłonięty, jest cyfra: 366. I tyle nazwisk.
A tu park będzie…
Starsza kobieta, która dopiero odeszła od krzyża: Ja nic mądrego powiedzieć nie potrafię.
Robotnicy, którzy zajmują się konserwacją pomnika upamiętniającego śmierć zabitych Ukraińców: My dopiero dziś ze Lwowa przyjechali. Nic nie wiemy.
Polka, szefowa firmy, która zajmuje się odnową cmentarza: Od świąt wielkanocnych tu pracujemy, bo teren był zaniedbany. Zdążymy na czas. Jak się nazywam? Nie powiem, bo mnie reklamy nie trzeba.
Tadeusz Potoczny, sołtys wsi: Mój dziadek też tutaj został zamordowany przez Ukraińców.
Dionizy Radoń, mieszkaniec Pawłokomy, który od lat opiekował się zaniedbanymi grobami na cmentarzu greckokatolickim, teraz jest oblegany przez dziennikarzy. Jednemu z nich powiedział: Myślałem, że tu kiedyś staną krzyże, a tu jakby park teraz będzie. Dobrze, niech będzie…
Po co ta historia
Paweł Wróbel
do końca, raczej fragmentami, urywanymi obrazami, które bardzo często wracały we wspomnieniach jej babci.
Kiedy Justyna dowiedziała się o konkursie "Moja rodzina na zakrętach historii”, nie namyślała się długo. Napisała o wojnie, nienawiści, strachu i śmierci. O Wołyniu.
Książki milczą
Sylwestra Tuszewska. Urodziła się w 1928 roku na kresach wschodnich, w wołyńskiej wsi oddalonej o 30 km od Kowla. Dziś mieszka w Czerniejowie pod Chełmem. Tego, co przeżyła jako dziecko na Wołyniu, nie zapomniała do dzisiaj.
- Dzięki opowieściom mojej babci mogłam zrozumieć, czym była wojna, wczuć się w rolę młodej dziewczyny, która była świadkiem wielkiej tragedii swoich bliskich. W tych opowieściach widzę historię żywych ludzi. Każda z nich jest inna, niezwykle poruszająca. Każda z nich wciąż
na swój sposób jest żywa - mówi tegoroczna maturzystka.
Justyna postanowiła spisać słowa babci, ocalić je od niepamięci. Rozpoczęła od zbierania materiałów: książki historyczne i poszukiwania w Internecie. W swoim podręczniku znalazła tylko krótką informację o ludobójstwie dokonanym na Polakach na Wołyniu. - Wtedy już wiedziałam, że to, co najcenniejsze, wie moja babcia. I tylko od niej mogę usłyszeć, jak to naprawdę było.
Bez słów
W połowie 1941 roku, kiedy okupacja sowiecka została zastąpiona niemiecką, na Wołyniu rozpoczęły się etniczne czystki dokonywane przez Ukraińską Powstańczą Armię. - Ciągle towarzyszył nam strach i niepewność. Noce spędzaliśmy w stodole, warując na zmianę. Zawsze miałam przy sobie tobołek, w którym była bielizna na zmianę i kawałek chleba - opowiada babcia. - Myślałam, że zdążę uciec, gdyby napadli na nas Ukraińcy, których nazywaliśmy bulbowcami. Byli bardzo okrutni. Dzieci wrzucali do studni, a starszym ludziom odrąbywali siekierą głowy na progu nich własnych domów. Łamali kości, wieszali, przybijali małe dzieci do drzew, wydłubywali oczy, dusili... Musieliśmy żyć z tą świadomością, że lada moment z nami może stać się to samo...
Na Justynie największe wrażenie zrobiła opowieść o napadzie na wieś Janówka. - Ludzie w obawie przed Ukraińcami ukryli się w kościele. Później wybiegli w pola i tam stali długo w śniegu, modląc się o ocalenie. Ksiądz wziął ze sobą Najświętszy Sakrament. Babcia mówiła, że tego, co tam przeżyli, nie da się opisać słowami. Myślę, że jest tak w istocie.
Pusty grób
Dwóch braci Sylwestry przepadło bez wieści. Ich ciał nigdy nie odnaleziono. Pani Sylwestra nie może o nich mówić spokojnie: W 1943 zaczęły się mordy na dużą skalę. Ze strachu cała wieś uciekła rowami w las. Partyzantka polska próbowała się bronić, ale było jej dużo mniej niż Ukraińów. Obok mnie biegła kobieta, trzymając niemowlę na rękach, które wyślizgnęło jej się z rąk. Na jej oczach Ukrainiec przebił je bagnetem.
Rodzina Sylwestry została na Wołyniu do wiosny. Potem przesiedlono ich
za Bug.
- Na wozy załadowaliśmy najpotrzebniejsze rzeczy - wspomina Sylwestra. - Przy wozie uwiązaliśmy krowę. Mama, brat Wacek i ja jechaliśmy wozem, tato szedł obok. Kiedy dojechaliśmy do lasu, tato nagle źle się poczuł. Skarżył się na ból w piersiach. Resztkami sił wymawiał imiona swoich synów, Bolka i Mietka, którzy zginęli. Powiedział, żebym opiekowała się mamą i młodszym bratem i umarł. Nie mógł wytrzymać tego, że zostawił cały dorobek życia... Pochowaliśmy ojca w trumnie zbitej z desek. Ani razu nikt nie był na jego grobie, nikt tam nie zostawił nawet kwiatka...
W wakacje Justyna chce jechać na Ukrainę. - To dla mnie bardzo ważne. Teraz, gdy znam tę historię, gdy tak mocno ją czuję, to dla mnie jedna z najważniejszych spraw
w życiu.
Magdalena Bożko
Bez dziadków, wujków i cioć. Jedni zginęli na Sybirze, innych dopadli ukraińscy nacjonaliści w Żurawcu i Kisielinie. Dla dziecka, które nie znało nawet daty swoich urodzin (metrykę urodzin wystawiono jej sądownie po wojnie), zaczęła się tułaczka. Wywieziono ją do Niemiec, skąd wróciła w 1946 r.
Na Wołyniu nie miała ani kogo, ani czego szukać. Trafiła do Zamościa, do sierocińca Polskiego Komitetu Opieki Społecznej.
Do lochu
Teresa Radziszewska: Nie przypominam sobie, żeby nas ktoś przeprosił, żeby ktoś powiedział,
że to, co się stało, to było po prostu ludobójstwo.
Choć mieszkały w różnych częściach Wołynia, Kalinowską i Radziszewską łączą podobne losy i rok 1943, który okazał się najokrutniejszy w ich życiu.
Pani Teresa urodziła się w Kolonii Aleksandrówka k. Kowla. - Kolonia oddalona była o jakieś 500 metrów od rzeki Stochód, płynącej wąskim korytem wśród olchowych lasów, zielonych łąk i żyznych pól - wspomina.
W 1943 roku UPA zlikwidowała jej rodzinną miejscowość na raty: w lipcu, sierpniu i we wrześniu. - Niemowlę trzymał bandzior za nóżki i walił główką w płot. Inny Ukrainiec matkę przebił w tym czasie widłami - opowiada Radziszewska. - Małe dzieci powrzucali do studni, a te większe zapędzili do lochu po kartoflach i zawalili.
4 września zginęli jej rodzice oraz troje rodzeństwa w wieku 1,5-5 lat. Zbrodniarzom nie przeszkadzało, że jej ukochana mama była w ciąży.
Byliśmy sąsiadami
... - A taką straszną nam śmierć zadali - mówi Zofia Szwal z Hetmańskiego Grodu.
Urodziła się w Orzeszynie niedaleko Porycka. - Do dziś widzę obraz dawnej Orzeszyny, domy wśród sadów, drogę wysadzoną czereśniami, ludzi pracowitych i spokojnych - wspomina. - Wszystko zniknęło. Obecnie kołchozowe pole. Domy spalono lub rozebrano, znikły sady i żywopłoty, najdłużej przetrwała droga, ale z czasem i ją zaorano. Ukraińcy zamordowali jej ukochanych rodziców, siostrę i brata ojca. - Nikt się tego nie spodziewał - mówi, ale przypo-
mina sobie, że 10 lipca 1943 roku, w przeddzień strasznego mordu, w Orzeszynie pojawiła się starsza Ukrainka z sąsiedniej wsi. - Filonka z Samowoli, która w całej okolicy odbierała porody - precyzuje pani Zofia. - Powiedziała: "Jutro mają was mordować”, ale nikt jej nie uwierzył. Myśleli, że coś się je w głowie poprzewracało.
W Orzeszynie zginęło ponad
300 osób.
Co zostało
- Mówili, że o wolną Ukrainę walczyli, ale kto walczy siekierami, kosami i widłami z małymi dziećmi i starcami? - pyta Kalinowska. - Ukraińcy mówią, że to Polacy zaczęli, że od Niemców dostali broń i do nich strzelali - włącza się Zofia Szwal. - A ja do nich mówię: A ilu Ukraińców Polacy w Orzeszynie zabili? A oni: No tak się złożyło,
że ani jednego.
A jak do polsko-ukraińskiego pojednania podchodzą dzieci Wołyniaków? - Wiem, że jest konieczne, ale wcześniej musi być powiedziana cała prawda - mówi syn pani Zofii Szwal, Krzysztof. - Mama jest ofiarą, ofiarą jestem również ja. Nie znam swoich dziadków, którzy zostali bestialsko zamordowani.
Krzysztof nie czuje nienawiści. - Przeraża mnie to, że upowcy, którzy znaleźli się po wojnie na Zachodzie nie tylko nie zostali osądzeni za dokonane zbrodnie,
ale chcą przejść do historii jako bohaterowie, którzy wywalczyli niepodległość Ukrainie.
- Utraciliśmy wszystko, ale nasi rodzice przekazali nam coś, czego wojna nie zniszczyła: miłość do ojczyzny i ludzi - mówi Zofia Szwal.
A Janina Kalinowska dodaje jeszcze: A to, że prezydenci mają się pod Przemyślem całować, to ich sprawa.
Leszek Wójtowicz