Spieszy się gdzieś? Do lekarza? A po co? Tam nie trzeba, niech tu zostanie. Tam nie pomogą. Ja pomogę. Ja leków dawać nie będę. Mi wiara wystarczy. Ja wiarą wyleczę. Ale tylko jeśli i ty wierząca, to bym terapie zastosował
Terapia wyglądałaby tak:
Ochrona zdrowia
Lublin, jedna z bocznych ulic Kunickiego. - Nie wie pan, gdzie tu znachor przyjmuje? - pytam starszego pana. - To nie znachor. To cudotwórca. Niech się wszyscy lekarze schowają - zachwala mężczyzna i tłumaczy: prosto, potem w lewo i barak będzie. - Ale nie wiem czy się pani dostanie, bo kolejki do niego ogromne.
Za ile? - Co łaska, ale raczej 30 zł za wizytę doktor bierze - tłumaczy napotkana przed barakiem kobieta. - Na puszce, która stoi w sali, jest napisane, że tyle trzeba wrzucić za seans. Później przy wyjściu należy wpisać imię, nazwisko i ile się dało. Ja 50 zł wrzucę, bo ja muszę być wobec niego uczciwa. To taki dobry człowiek.
Przed barakiem tłum. Ledwo widać wystawioną w oknie tabliczkę z napisem "Usługi Ochrony Zdrowia. Terapeuta charyzmatyczny, doktor medycyny”.
Bo ja z Radomia
W środku, na małych schodkach stoją ludzie. Starsze panie w beretach, młode dziewczyny w ortalionowych kurtkach, panowie w garniturach, kobiety na szpilkach, rodzice z dziećmi na rękach. Z Lublina, Hrubieszowa, Zamościa, ale też z Warszawy, Gorzowa Wielkopolskiego czy spod Zielonej Góry.
W kątach małej sali wieszaki uginają się od palt i kurtek. Ludzie tu tak samo upchani. Siedzą, rozmawiają, kanapki jedzą i herbatą z termosu popijają. - Ja tu już od kilku godzin siedzę. A musiałam wcześnie wstać, żeby z Radomia przyjechać, to i śniadania w domu nie zjadłam - śmieje się rumiana blondynka.
Niektórzy już pozawierali "znachorowe” znajomości. - O, witam pani Tereniu - rzuca się w ramiona jedna pani drugiej pani. - I co? Noga jeszcze boli? A ręka? A głowa? A jak tam nadciśnienie? Oj, nasz doktor pewnie znowu pomoże...
To wcześniej jakoś źle pomógł?
Złoty uzdrowiciel
- A pani to chyba po raz pierwszy? Bo twarz mi nieznajoma... - zaczepia mnie starsza kobieta. - U doktora leczyłam się już na wiele chorób. No i wiele razy mi już pomagał. I przed zawałem, i po zawale. Chodzę tu już od kilku lat. Jak często? Raz, może dwa w tygodniu i zawsze mi po tym lepiej. Nawet jak mnie do szpitala zabrali, to jakoś inaczej to wszystko znosiłam. Tak pewniej, odważniej. I dlatego tu przychodzę.
W małej salce nagłe poruszenie: skończył się poprzedni seans. - Zaraz nas będą wołać - obwieszcza ktoś.
Starszy pan, siedzący w wąskim korytarzu, wstaje i zaczyna wyczytywać nazwiska osób, które wcześniej zapisały się do terapeuty charyzmatycznego. Ludzie prą do przodu. Każdy chce wejść pierwszy. Każdy chce pierwszy zobaczyć "naszego, złotego uzdrowiciela”.
Porzućcie tabletki
Uzdrowiciel może się podobać. Z pochodzenia Ukrainiec. Brodaty, przystojny brunet około pięćdziesiątki. Kobiety nie mogą oderwać od niego wzroku. A doktor między ludźmi i leczy. Czasem wyłapie znajomą twarz i spyta: - Jak żona? Schudła trochę?
Już wszyscy weszli. Sala pełna. Na środku puszka z komunikatem o 30 zł. Pewnie też już pełna. Obok - na ścianie - wisi obraz Pana Jezusa, na drugiej krzyż. A doktor chodzi między pacjentami i mówi: o Kościele, o księżach, o polityce, o ludziach... O tym, jak na Ukrainie został neurologiem. Jak już w wieku 18 lat był na studiach i jak po dwudziestu paru latach zrozumiał, że powinien leczyć inaczej. - Tabletką się nie wyleczy - mówi.
Podchodzi do pacjenta. Każe mu wstać, a wtedy kładzie ręce na głowę. Nagle wyciąga ręce przed chorego. Odsuwa je na kilkadziesiąt centymetrów. A pacjent leci niczym do magnesu. Odchyla się, traci równowagę. Pada na krzesło. - To niesamowite - szepcze mężczyzna.
Kobieta obok klęka na podłodze, odchyla się do tyłu i prawie mostek robi. Doktor nie zwraca na nią uwagi. Chodzi i leczy dalej. - Może coś jej się stało? - pytam siedzących obok.
- Nie, to moc doktora tak na nią działa - tłumaczą.
Zostaw kule i idź
- A tobie co? - pyta znachor kobietę.
- Noga mnie boli, nie mogę chodzić.
- Eee tam boli. A wierzysz ty w Boga?
- Wierzę.
- To niech zostawi kule i idzie normalnie! - krzyczy terapeuta.
- Ależ doktorze, ja nie dam rady - ze łzami w oczach mówi kobieta.
- Mówię ci idź. Stąd do drzwi - pokazuje odległość.
Kobieta zostawia kule i z trudem dochodzi do drzwi.
- Jeszcze raz - komenderuje terapeuta.
Kiedy podchodzi do mnie nic nie czuję. Ani ciepła, ani magicznego przyciągania jego rąk. Jednocześnie leczy mnie i inną kobietę. Ona - prawie odrywa się od ziemi. - Bo tu trzeba mieć wiarę. Nic więcej. Wtedy na pewno wyleczę - powtarza po raz kolejny.
Bo zabiegu rzuca tylko od niechcenia: - Niech przyjdzie w piątek na kolejny seans.
Ci, którzy przeszli leczenie, mogą wychodzić. Kobieta stojąca przede mną do puszki z pieniędzmi, wrzuca zapłatę i mówi: - Bóg zapłać
- Ty Boga w to nie mieszaj - mówi do staruszki. - Bo on mi już zapłacił.
Wiarą leczę
Kilka dni po seansie wybieramy się ponownie do terapeuty. Rozmawia chętnie, ale nie chce, by jego nazwisko znalazło się w gazecie. - Nie chcę poklasku i reklamy - rzuca tylko. Woli opowiadać o metodach leczenia. - Najważniejsze, to umieć oddzielić miłość od seksu, wiedzę od mądrości i religię od wiary - mówi. - A wiara jest najważniejsza. Nią leczę.
Tłumaczy też, że nie jest materialistą, że pieniądze nie są dla niego ważne. Zbiera je do puszki tylko po to, żeby podatki zapłacić.
Kiedy wychodzimy, tłum już czeka na znachora. Na razie tylko sto osób. Później będzie ich więcej: w ciągu dnia przyjdzie co najmniej dwustu.
I tak przez trzy dni w tygodniu.