Nasz aktualny Wielki Brat (zza oceanu, głupcze!) po raz kolejny pokazuje, gdzie nasze miejsce: tym razem przy telefonie z taryfą sekslinii albo nawet droższej. Za cztery złote plus VAT za minutę połączenia możemy sobie od dziś (1 sierpnia) pogawędzić z przedstawicielem USA na temat odwiedzenia ciotki w Chicago czy narzeczonego w Nowym Jorku bądź udania się w jakimkolwiek celu do jakiejkolwiek amerykańskiej metropolii czy zabitej deskami dziury w Teksasie. Właściwie to nie tyle możemy, co musimy zatelefonować (według cennika sekslinii), jeśli zamierzamy postawić nogę na amerykańskim lądzie czy nawet w wodzie terytorialnej.
Można się domyślać, że „udogodnienie” to, niezależnie od oficjalnego wytłumaczenia, wprowadzono po to, by zaoszczędzić cenny czas amerykańskim biurokratom i obniżyć koszty pastowania podłóg w ambasadzie tego namiętnie kochającego Polaków uroczego kraju. Rozmowa telefoniczna pozwoli przeprowadzić wstępną selekcję żywiołu m.in. polskiego, który usiłuje zalać amerykański raj na ziemi w celu odebrania roboty Amerykanom pochodzenia chińskiego, arabskiego, portorykańskiego i bodaj eskimoskiego. Jeśli dobrze zrozumiałem występującą w polskiej telewizji przedstawicielkę USA, posługującą się językiem polskopodobnym, od wrażenia, jakie na amerykańskim urzędniku ze słuchawką przy uchu wywrze petent znad Wisły, Wieprza czy Warty zależy, czy zostanie on dopuszczony do możliwości ubiegania się o przyznanie promesy, uprawniającej do starań o wizę.
Wyobrażam to sobie tak. Jeśli kandydat na turystę (czy potencjalny czarny pracownik) oświadczy przez telefon, że bezgranicznie kocha prezydenta B. i bezwarunkowo popiera wszystkie krwawe awantury wszczynane na świecie przez USA (rzecz jasna – w obronie pokoju...), a w dodatku poda numer konta, na którym zgromadził 3 miliony dolarów i przedstawi rzeczowy plan ich zainwestowania lub roztrwonienia na amerykańskiej ziemi – spotkanie z ambasadorem w cztery oczy, promesę, a nawet wizę ma jak w szwajcarskim banku. Jeśli natomiast się przyzna, że okupację Iraku traktuje tak, jak większość myślących Europejczyków i że, jego zdaniem, prezydent B. wcale nie jest Słoneczkiem Apallachów, nie mówiąc o Alpach czy Tatrach, usłyszy co najwyżej dyplomatyczne: Sorry, Winnetou...
A przecież nie tak miało być! Miały być ułatwienia wizowe dla Polaków – co prawda symbolicznych, ale jednak sojuszników w sprawie – jak się teraz okazuje – niekoniecznie słusznej.
Powiem wprost: uważam, że wprowadzenie przez USA, w miejsce obiecywanych Polakom ułatwień, telefonicznej selekcji ubiegających się o wizę, to dla nas policzek. A już tłumaczenia o zagrożeniu terrorystycznym, a w szcególności, że dotknęły nas takie sankcje, gdyż aż jedna trzecia ubiegających się Polaków nie dostaje wizy, jest kpiną w żywe oczy.
Bo to, z grubsza wygląda tak, jakbym gościowi wchodzącemu na dyskotekę dał w mordę, a następnie nie wpuścił go do sali oświadczając, że tym, którzy mają buzie pokiereszowane wstęp na imprezę surowo wzbroniony.