8 lipca 1980 roku, godzina 9.30. Osiemdziesięciu pracowników Wydziału Obróbki Mechanicznej W-320 WSK PZL-Świdnik przerywa pracę. Po kilku godzinach strajk ogarnia całą załogę. Po kilku dniach protestuje już cała Lubelszczyzna: 150 zakładów pracy.
Mirosław Kaczan: 8 LIPCA JAK ZWYKLE PRZYSZEDŁEM DO PRACY
PIERWSZY DOŁĄCZYŁ DO MNIE STASIO,
potem kolejni. Maszyny stanęły, na wydziale zrobiło się całkiem cicho. Wtedy chyba do mnie pierwszy raz dotarło, co tak naprawdę się stało i jakie to może mieć skutki. Ani przez moment jednak nie żałowałem, że zatrzymałem maszynę. Ten bunt, to niezadowolenie narastało we mnie od dawna. Miałem poczucie, że nie możemy dłużej znosić kłamstw, manipulacji, wodzenia nas za nos. Że miarka się przebrała.
NIKT NIE POWIEDZIAŁ STOP,
nikt się nie sprzeciwił. Jakbyśmy wszyscy wiedzieli, że nie ma innego wyjścia: strajkujemy i już. Jedynie kierownik zmiany próbował namówić nas do podjęcia pracy, ale nikt go nie słuchał. Zaczęliśmy się rozchodzić po zakładzie i zachęcać do strajku. Wszyscy zgodnie mówili: przyłączamy się. Stawały kolejne maszyny. W południe protest objął cały zakład, jedynie biurowiec jeszcze pracował. Przed halą spotkaliśmy dyrektora Jana Czogałę. Powiedzieliśmy, co myślimy o podwyżkach, a dyrektor zaprosił delegacje z każdego wydziału na rozmowy do sali konferencyjnej. Zaczęliśmy wybierać swoich przedstawicieli do rozmów.
ZAPROPONOWANO MNIE,
bo ja to wszystko zacząłem. Ale pojawiły się głosy, że to musi być ktoś potężniejszej postury, kto będzie budził respekt. Ostatecznie wybrano mnie i jeszcze kilku kolegów.
W spotkaniu brał udział dyrektor, sekretarz partii, prezes Gminnej Spółdzielni, która prowadziła zakładowe bary. Powiedzieliśmy, że chcemy cofnięcia podwyżek. Ale nie tylko. Ludzie, jeden po drugim, wyrzucali z siebie to wszystko, co od dawna leżało im na sercu. Że mają dosyć partii, zmanipulowanych związków zawodowych, nierówności płacowych i socjalnych, układów i korupcji. Już nie chodziło nam tylko o cenę kotleta. Chodziło nam o cały niesprawiedliwy, krzywdzący dla nas system. Na to dyrekcja nie była przygotowana.
STRAJK PRZECIĄGNĄŁ SIĘ DO 4 DNI,
bo byliśmy nieugięci. Dołączyli do nas pracownicy biurowca. To już była prawdziwa rewolucja, chociaż wtedy nikt nie miał takiej świadomości. Po prostu chcieliśmy, żeby zaczęli się z nami liczyć, szanować naszą pracę i nas jako ludzi. Swoje żądania spisaliśmy na długiej liście. 11 lipca podpisaliśmy porozumienie. Nie byłem w komitecie podpisującym porozumienie, ale satysfakcję czułem ogromną. Doprowadziliśmy tę sprawę do końca.
Urszula Radek: W 1980 ROKU PRACOWAŁAM W WSK PZL-ŚWIDNIK JAKO TECHNOLOG
PO POŁUDNIU ROZPOCZĘŁY SIĘ PIERWSZE ROZMOWY Z DYREKCJĄ,
które nie przyniosły żadnego rozstrzygnięcia. Następnego dnia do robotników zgromadzonych przed biurowcem dołączyli pracownicy budynku technicznego. Przed zakładem zaczął się spontaniczny wiec. Nie pracowała już cała fabryka. Czuliśmy, że stanowimy jedność, siłę. Nie było różnicy, czy ktoś jest fizyczny, czy umysłowy. Chodziło nam o to samo.
WYSZEDŁ DO NAS DYREKTOR CZOGAŁA
z przewodniczącym Rady Zakładowej i I sekretarzem komitetu zakładowej PZPR. Byli jeszcze wojewoda lubelski i minister przemysłu maszynowego. Zapewnili nas, że ceny w bufecie zostaną przywrócone, a jakość zaopatrzenia poprawi się. Ale nam już nie chodziło o kotleta, ale o inne, znacznie ważniejsze sprawy. Ludzie byli wzburzeni, wykrzykiwali swoje żądania: lepszej płacy, godziwych warunków pracy, równego traktowania. Władze były bezradne i kazały nam spisać nasze żądania na piśmie.
TRZECIEGO DNIA
zaczęliśmy nasze postulaty układać w listę punktów. Zofia Bartkiewicz i Zbigniew Puczek zostali wybrani do rozmów z dyrekcją w imieniu strajkujących. W tym samym czasie władze usiłowały stłumić strajk. Próbowano różnych metod: od zastraszenia, po różne obietnice. W zakładzie uaktywnili się informatorzy Służby Bezpieczeństwa. Ale nie daliśmy się sprowokować. Nikt nie wychodził na ulicę, żeby nie doszło do rozlewu krwi. Pilnowaliśmy swojego zakładu. Strajk trwał w najlepsze.
OSTATNIEGO DNIA
władze kazały nam wybrać po 3 przedstawicieli z każdego wydziału do rozmów. Spośród nich wybraliśmy ostatecznie 18 osób, które spisały żądania. W sumie 110 punktów. Wiedzieliśmy, czego chcemy. Skupiliśmy się na sprawach socjalnych, a nie politycznych. Na tym, co było wtedy dla nas najważniejsze. Rozmowy trwały cały dzień; do wieczora. To były bardzo ciężkie negocjacje. Nie mieliśmy ani doświadczenia, ani doradców. Mieliśmy swoją mądrość. Przed godziną 18 podpisaliśmy porozumienie, które utajniliśmy i zamknęliśmy w tajnej kancelarii, żeby nikt nie miał do niego dostępu i nie mógł go zniszczyć. Dyrektor Czogała odczytał przed zakładowy radiowęzeł treść porozumienia.
Maszyny ruszyły, ludzie wrócili do pracy. Co wtedy czułam? Radość i zmęczenie. I dumę, że tak mądrze żeśmy to przeprowadzili. Jako pierwsi w Polsce.
Świdnicki lipiec
– Ale tak naprawdę była to tylko kropla, która przelała czarę goryczy – mówi Alfred Bondos, wówczas pracownik Wydziału Motocyklowego WSK, uczestnik strajku. – Niezadowolenie narastało od dawna, a wynikało z niesprawiedliwości, której doświadczaliśmy. W zakładzie brakowało dosłownie wszystkiego, robotników nie było stać na nic, a prominenci wyjeżdżali za granicę, dostawali nagrody i talony na samochody. Nie mogliśmy dłużej na to patrzeć.
Robotnicy zażądali m.in cofnięcia podwyżek cen, podwyżki płac, zmniejszenia różnic płacowych, socjalnych, większych dostaw żywności do Świdnika (zwłaszcza mięsa i mleka w proszku), przedłużenia płatnych urlopów macierzyńskich, zlikwidowania korupcji w lecznictwie w Świdniku. Lista liczyła 110 postulatów. Strajk trwał 4 dni, 11 lipca podpisano 9-punktowe porozumienie. Było to pierwsze latem 1980 roku pisemne porozumienie zawarte między komunistycznym rządem, a strajkującymi robotnikami.
Po proteście w Świdniku ruszyła lawina strajków, które od 9 do 15 lipca objęły m.in. Fabrykę Maszyn Rolniczych "Agromet”, Lubelskie Zakłady Naprawy Samochodów, Fabrykę Samochodów Ciężarowych, Zakłady Azotowe Puławy. Od 16 do 19 lipca strajkował Węzeł PKP Lublin i MPK. Strajki lipcowe objęły w naszym regionie w sumie 150 zakładów pracy, a wzięło w nich udział ok. 50 tys. pracowników.
– Byliśmy maleńką iskierką, która wznieciła wielki ogień w całej Polsce – mówi Bondos. – Bez nas nie byłoby wielkiego sierpniowego zrywu na Wybrzeżu.
Korzystałam z książki "Świdnicki lipiec 1980-2005” wydanej przez Urząd Miasta Świdnik. Za współpracę dziękuję też Annie Konopce z Głosu Świdnika