Jaguar to niezbyt popularny samochód. Ale przyjmijmy, że kosztuje 300 tys. zł i wyobraźmy sobie jaguary ustawione zderzak w zderzak na drodze od Lublina do Józefowa Biłgorajskiego. Po co? Po to, aby uzmysłowić sobie majątek najbogatszego Polaka na liście Wprost. Majątek bogacza z setnego miejsca mógłby wystarczyć jedynie na jednokilometrową drogę zajętą przez jaguary. Taka droga nikomu do niczego nie jest potrzebna, ale dobrze pokazuje dystans między bogatymi.
Jak jednak zobrazować dystans dzielący ich od biedoty, a choćby i od średniaków? Nie wiadomo i nie warto. Bo wiadomo, że odległość ta będzie rosła. Już teraz jest znacznie większa niż jaguarowa droga z Warszawy do zapadłej wsi za Józefowem. Są jednak tacy, którzy dowodzą, że wartość tej wsi jest znacznie większa niż kilkuset jaguarów. Utrzymuje tak m.in. sir Julian Rose, angielski farmer i ekonomista, przewodzący Międzynarodowej Koalicji dla Ochrony Polskiej Wsi, składającej się z 41 organizacji z 21 krajów.
Sir Julian przestrzega przed pochopnymi zachwytami faktem, że zachodni przedsiębiorcy prześcigają się w wykupywaniu polskiego mleka, mięsa i innych produktów. Twierdzi, że to pozorny sukces. Rolnicy cieszą się jednak, bo niedawno słyszeli tylko tyle, że ich produkty nie spełniają norm unijnych i nie mają szansy, żeby trafić na półki europejskich supermarketów.
Nikt jednak chłopom nie mówił, że ludzie na Zachodzie próbują zrezygnować z żywności produkowanej systemem wielkoprzemysłowym. Globalne korporacje rozprowadzają je do sieci swoich supermarketów. Zdobywają majątki, które można przeliczyć na autostrady pełne jaguarów. Likwidują przy tym konkurencję według typowego scenariusza.
Chłopi z wiochy zabitej dechami pasą krowy na łąkach uprawianych bez oprysków, nawozów i modyfikacji genetycznych. Mleko sprzedają na ryneczku pobliskiego miasteczka. Ludzie lubią je pić, bo ma smak mleka, a nie pasteryzacji, promieniowania, antybiotyków przedłużających świeżość produktów spożywczych. Picie takiego mleka ogranicza wydatki na leczenie, bo jest nie tylko smaczniejsze, ale i zdrowsze. Chłopi słyszą więc, że powinni mieć więcej krów, bo więcej sprzedadzą. Bank chętnie skredytuje zwiększenie stada. Później potrzebny będzie kredyt na unowocześnienie upraw paszowych. A jeszcze lepiej kupić genetycznie modyfikowane pasze zwiększające wydajność.
Wtedy mleko nie jest już tak smaczne, ale klienci kupują je z przyzwyczajenia. Problem pojawia się, gdy w miasteczku powstaje supermarket oferujący tańsze mleko z wielkoprzemysłowej produkcji. Międzynarodowa korporacja może bowiem pozwolić sobie na znaczne obniżenie cen swoich produktów, przynajmniej na jakiś czas. Ma również fundusze reklamowe, pozwalające na wypromowanie swojej oferty, jako najlepszej i najzdrowszej. Klient w to wierzy i kupuje tańsze mleko.
Małe gospodarstwo nie jest w stanie obniżyć ceny swojego mleka, składającej się z kosztów pasz, utrzymania dojarek i chłodziarek, itd. Nie może więc sprzedać swojego mleka, a tym samym spłacić kredytów. Wypada zatem z rynku, bank przejmuje jego gospodarstwo, które może korzystnie odsprzedać, np. korporacji. Po wyeliminowaniu konkurencji, supermarket może podnieść ceny mleka. Podobnie jak mięsa, warzyw, itp.
Jak mówi sir Julian Rose w Anglii przez ostatnie kilka lat zniknęło w ten sposób ponad 15 tys. farm, których właściciele uwierzyli w szybki i łatwy zysk.
Jak widać wejście do grona właścicieli luksusowych aut jest karkołomnym przedsięwzięciem.