Nasz kozłek jest najlepszy. I my powinniśmy mieć patent na niego – upiera się Stanisław Janek. Choć wie, że uprawa tego magicznego ziela to dziś grosze marne, a harówa ciężka – kocha swoją robotę.
Już przy wjeździe do Abramowa w powietrzu unosi się ledwo wyczuwalny lecz charakterystyczny zapach. Wypełnia ciasną zabudowę wsi, gęstnieje na gospodarskich podwórkach i wciska się w każdy kąt.
Za ładnym domem Miturów sam środek obejścia zajmuje olbrzymi kłąb białawych, splątanych korzeni. Błyszczą i wiją się w jesiennym słońcu, jakby chciały kogoś złapać za nogę.
Leniwy pies nie reaguje na przyjście obcych. Z otwartych wrót stodoły, gdzie tych korzeni najwięcej, powoli wychodzi łaciaty kot.
Trzy korzonki waleriany
– Nie, koty nie świrują, może są wolniejsze jakieś – śmieje się Marian Mitura. – Mówią ludzie, że one lubią walerianę. Albo to już na nich nie robi wrażenia. Tu wszyscy się do tego zapachu przyzwyczaili, bo w Abramowie kozłka lekarskiego uprawiali nasi dziadkowie z sześćdziesiąt lat temu. I dziś nie ma gospodarstwa, w którym by go nie było.
Wśród kępy śliw, z których każda rodzi o innej porze, snuje się babie lato. Słodkie renklody już się kończą, ale obok stoi drzewo ciężkie od węgierek. A przecież nad ranem kukurydzę już chwycił pierwszy przymrozek i dalie są lekko zwarzone. Teraz wiatr zdmuchuje delikatne, srebrne pajęczyny w stronę, gdzie na niewielkim poletku dochodzą drobne sadzonki.
– Flance mają mieć trzy korzonki – gospodarz pokazuje rośliny wysokości dłoni. – Tylko takie się najlepiej przyjmą. Te, co będą zaraz jesienią sadzone muszą przezimować. To ciężka robota. Ale na tych ziemiach nic innego nie pójdzie. Mało która ma trzecią klasę. Przeważnie jest piąta, szósta. Za to przepuszczalne. Gdyby nie, trudno byłoby wykopać ziele. Tak, za dobre nie mogą być, bo później nie wytrzęsie się tych korzeni.
Rozrzucone na podwórku korzenie grzeją się w ostrym słońcu. Parują, podsychają. Kot ociera się bokiem o ich stos, jakby spowolniały, może senny. Z suszarni, w której dochodzi pierwsza partia kozłka dobiega ciężka woń kłączy.
Straszna robota
Najpierw rzędami sadzi się te małe flance równo, jedną obok drugiej rzędami. Które zgiętym grzbietom wydają się nieskończone. Później kolana bolą i plecy, i ręce, bo chwast puszcza się szybko. Szybciej niż nadąża się plewić. Każdą krzewinkę wreszcie trzeba wykopać, wziąć do ręki, obciąć łodygi, otrząsnąć karpy i korzenie.
– To straszna robota – wzdycha Marian Mitura. Mówi to z przekonaniem bo sam kiedyś przy tym tyrał. Dziś ma wszczepione by passy i jak wyjaśnia – żeby żyć, trzeba pracować na zwolnionych obrotach.
– Jak jest zbiór, to cała rodzina ma co robić. Najpierw trzeba to wykopać, obciąć, obtrącić z ziemi, zwieźć do domu, później każdy korzeń opłukać. I to dobrze opłukać. Wreszcie składa się to na palety. Póki pogoda, niech przeschnie na dworze nim trafi do suszarni. Nie może być za gorąco, bo straci olejki eteryczne. Trzeba dobrze się węgla w suszarni naszuflować, ale i pilnować temperaturę.
Sąsiedzkie pogaduchy
Na ścianach drewnianej stodoły wiszą pęki korzeni bardziej skołtunionych i o innym kolorze.
– To arcydzięgiel – wyjaśnia gospodarz. – 90 wianków kilka osób robiło przez parę godzin. A jak ciężko później wleźć z tym na drabinę i powiesić wysoko, pod okapem.
Na podwórko Miturów wjeżdża ciężki ciągnik. Sąsiad – Stanisław Janek przyjechał pomóc przy kukurydzy.
– Też uprawiam kozłka. Cała gmina uprawia. Jedni mają pyzy, inni oscypki, my mamy zioła. Jak to się nazywa? O, regionalne. Tak. I to powinno być zastrzeżone tylko dla nas. My to mamy w genach – śmieje się. – Czterdzieści lat temu moja babka go ręcznie wykopywała z pola, a wiem, że przynajmniej od 60 lat tu uprawiają kozłka.
– Chcą nas zniszczyć – dogaduje Maria Urban. Sąsiadka, która przyszła powiedzieć, że w lesie pełno grzybów. – To jasne. Pamiętacie, jak nie byliśmy w Unii płacili po 27 złotych, teraz dadzą może po cztery?
– Co to za zarobek – irytuje się Mitura. – Za tonę może dostanę cztery, pięć tysięcy. Jak z tego żyć z rodziną? A gdzie koszty? Na wsi nikt robocizny nie liczy! Przynajmniej 14 złotych za kilogram to by się dopiero wyszło na swoje.
– No nie, ja przeżyję, jestem uparty – śmieje się sąsiad. – Trzy świniaki kwiczą w oborze, zawsze coś na talerz będzie. Ty też nie płacz – o tam te pięć krów to twoje – wskazuje ręką w kierunku łąki i śmieje się do Mitury.
– Ja już robić nie mogę, połamana jestem – wzdycha sąsiadka. – Ale moi też to uprawiają. Jak wszyscy.
– Tu nikt z samych ziół by nie przeżył. Kiedyś tak, jak dawali normalną cenę. Wtedy można było coś kupić, może coś pobudować. Dziś każdy się inaczej zabezpiecza. W każdym razie do sklepu iść nie musimy.
Zapada cisza, w której kłótnie młodych wróbli bijących się o ptasi rdest brzmią wesoło i wcale nie jesiennie.
– To chyba już pójdę usmażyć placków. Później znów zajrzę do lasu – mówi sąsiadka ni to do siebie, ni to do innych.
Młodzi uciekają ze wsi?
Marek, młodszy syn Miturów od października idzie na studia. Starszy Przemek, który właśnie pojechał w pole ciągnikiem, studiował politologię i resocjalizację, ale ostatecznie wrócił na gospodarstwo.
– Jeszcze nie wiem, co będę później robił, nie zastanawiam się – Marek poprawia korzenie kozłka zsuwające się z palety. – Na razie tu mi dobrze. Całe wakacje pracowałem w gospodarstwie, ale mi to odpowiada. Może będę pracował w mieście a mieszkał tu? Zobaczę.
– W mieście nie ma pracy i na wsi bieda – wtrąca ojciec. – Jest urodzaj – źle, nie ma urodzaju – jeszcze gorzej. W tym roku tylko na bociany był dobry rok – pokazuje gniazdo na wysokim drzewie, gdzie teraz biją się wróble. – Aż trzy młode były. Chociaż muszę powiedzieć, że ozime obrodziło, ale jare nie bardzo.
– Ja tam, nie mógłbym żyć w mieście. Duszno, tłok, huk i śmierdzi. Bez obrazy – szybko dodaje Stanisław.
– Mnie też tam nie ciągnie – wtrąca Marian Mitura. – Pracowałem w Bytomiu, na kopalni. Po wypadku wróciłem na wieś. Mam sześćdziesiąt lat. Chcę jeszcze pożyć. Tu rano wstaję, jestem na swoim, sam sobie kierownikiem.
– Pożyjesz, pożyjesz, Stacho ma po osiemdziesiątce, pali, jeszcze kielicha pociągnie. Tu ludzie długowieczne, może to za przyczyną tych ziół? – śmieje się Stanisław Janek i opowiada o jednym z mieszkańców, któremu podobno kozłek zapewnił długowieczność i siły witalne do późnej starości.
– Może jesteśmy przez te zioła bardziej spokojni? – zastanawia się Stanisław.
– E tam spokojni – protestuje Mitura. – Na taką cenę każdy by się denerwował.
– No nic, co nam to da, jak będziemy płakać – macha ręką Stanisław. – Będziemy się tego trzymać tak jak nasi ojce i dziadowie. My mamy to we krwi z pokolenia na pokolenie. Nasz najlepszy kozłek jest i koniec. A że z tego żyć się nie da, to każdy wie. I przez to młodzi uciekają do miasta.
– Albo wracają na wieś – wtrąca gospodarz.