Granatowe z białym, odpinanym, kołnierzykiem albo brązowe w kwiatki. Do tego tarcze przypinane na szpilkę przed wejściem do szkoły.
- Wyglądaliśmy jak ludzie z czasów chińskiej rewolucji. Nasze mundurki były w przykrym kolorze khaki - wspomina Jolanta Misiak, lubelska wicekurator oświaty. Do Szkoły Podstawowej nr 11 w Lublinie poszła w 1970 roku. I jak pamięta, nikt wtedy nie miał dylematu, czy zakładać fartuszek, czy nie.
- Wtedy szkołę traktowano jako część aparatu państwowego. Było polecenie z góry i trzeba je było wypełnić. Nikt na ten temat nie dyskutował - wspomina. - Być może rodzice wymieniali opinie na ten temat, ale nigdy przy mnie.
O mundurkowych pokazach mody wtedy nie było nawet mowy. - No skądże! W tamtych czasach w sklepach nie było w czym wybierać. Był mundurek khaki i czasami fartuszek krzyżaczek, który zakładałyśmy na białe bluzki. Pierwsza wersja była na zimę, druga na wiosnę i lato - opowiada Misiak. - Próbowałyśmy nadrabiać ozdobami i dodatkami. Albo fryzurą.
Nie tylko mundurki były obowiązkowe. Wszyscy uczniowie musieli nosić tarcze. - Niebieskie były dla uczniów z podstawówek, czerwone dla młodzieży ze szkół średnich. Wszystkie przyszyte na ubranie: sweterek, płaszcz, tak żeby każdy uczeń był rozpoznawalny na ulicy - wspomina wicekurator. - I marzeniem każdej dorastającej dziewczyny było awansować już do tej czerwonej odznaki. Tak, żeby wszyscy wiedzieli, że już nie jesteśmy dziećmi, lecz młodzieżą.
Małpy z Zamoja i Staszica
Obiektem zazdrości byli uczniowie ze szkół średnich: Liceum im. Jana Hetmana Zamoyskiego i Liceum im. Stanisława Staszica. Zazdrośnicy z innych szkół ułożyli nawet wierszyk. Było w nim o tym, że w czapkach "francuskie wojsko maszeruje, ale także małpy z Zamoja, a z nimi kica reszta ze Staszica”. Wszystko dlatego że uczniowie z tych szkół nosili czapki i tarcze. Podobały się one wszystkim, bo podobne zakładali studenci.
Tarcza na szpilkę
Dlatego ci bardziej cwani przyczepiali tarcze na szpilkę, którą można było wyciągnąć tuż po opuszczeniu budynku szkoły. Ale to nie zawsze się sprawdzało. Przy wejściu stał nauczyciel, który wyłapywał takich spryciarzy.
- Przywoływał do siebie ucznia i paluszkiem sprawdzał przyczepność tarczy. Dlatego lepiej było ją leciutko przyszyć. Sam nosiłem w klapie igłę z nitką. Pewnie dzięki temu umiem dziś poradzić sobie z guzikiem - śmieje się poseł Łopata.
W szkole średniej nie nosił już mundurka, ale takie ubranko nie było mu obce w szkole podstawowej. Do dziś w szkolnej gablocie w podstawówce w Motyczu wisi zdjęcie grupy chłopców i dziewczynek ubranych w ciemne fartuszki wykonane ze śliskiego materiału. Białe kołnierzyki były odpinane, tak żeby można je było swobodnie uprać.
- I nikt wtedy nawet nie pomyślał, żeby nie założyć fartuszka - wspomina poseł. - Co więcej - ten, który go nie założył, wyglądał jak z innej planety.
Mundurek w kwiatki
Za dużo z tamtych lat nie pamięta, ale jednego jest pewien: mundurek nie wzbudzał tylu kontrowersji co teraz. Każdy go nosił i nawet był dumny z tego, że wszyscy w Opolu wiedzą, że jestem z "dwójki”. To dzięki tarczom, które nosiliśmy przyszyte do rękawa - wspomina.
W liceum już nikt nie wymagał od nich mundurków. Za to na apele i wszystkie święta szkolne musiał przychodzić w garniturze. - I to była prawdziwa męczarnia. Włożyć tę koszulę, zawiązać krawat. Coś okropnego! Do dziś nie umiem się z nim obchodzić. A garnitur owszem, ale tylko do koloratki.
Kiedy Cezary Bakalarz, przedsiębiorca z Lublina, zerka na stare fotografie, zatrzymuje wzrok na chłopcu z przylizaną grzywką i w granatowym mundurku. Na odwrocie adnotacja: klasa II "a”. - Ale dlaczego tylko ja jestem w fartuszku? Nie mam pojęcia. Mama mi nakładała, to szedłem w nim do szkoły - przypuszcza. - Za to na innych zdjęciach jestem ubrany całkiem normalnie. A inne dzieci mają na sobie to grantowe coś.
Do Szkoły Podstawowej nr 14 w Lublinie chodził w latach osiemdziesiątych. Wtedy już mundurki "wychodziły” ze szkół. Za tydzień wracają.