Od kiedy zaczęła się wojna, każdej nocy schronienie znajduje tu wiele osób. Były dni, że przychodziło wielu Polaków chcących włączyć się w pomoc. Dziś pomocy już nie ma, a w domu jest ponad trzydziestu uchodźców. To głównie matki z niepełnosprawnymi dzieci. Ich sytuacja jest dramatyczna.
Dwa dni po rozpoczęciu wojny Olga napisała na Facebooku, że dla uchodźców przygotowała w swoim domu 10 miejsc. Obliczyła, że jeśli jej rodzina trochę się ścieśni, właśnie tyle osób będzie mogło znaleźć schronienie. Już kolejnego dnia okazało się, że to był tylko plan.
Były meble, są materace
– To jest kula śnieżna. Już się tego nie da zatrzymać – mówiła nam na początku marca tamtego roku. – Proszę zobaczyć. Tu był do niedawna salon, w którym miałam piękne włoskie meble. Dziś to już jest nieważne. Są materace. Śpi tutaj 14 osób, które potrzebują pomocy i musimy im ją dać, bo jutro to my możemy wszyscy się znaleźć w identycznej sytuacji.
>>Wyprowadzili się z własnego domu. Cały oddali uchodźcom<<
W domu przy ul. Liliowej 5 w Lublinie na co dzień mieszkało około 70. uchodźców. Bywały dni, że było ich ponad stu. Dla właścicieli nieruchomości zabrakło miejsca. Spali gdzieś u znajomych. Ale to im nie przeszkadzało. Nawet dzieci pokazując łóżka we własnych pokojach mówiły, że to dobrze, że teraz śpi w nich ktoś inny. Rozumiały potrzebę pomocy. Członkowie rodziny pani Olgi chętnie pomagali w kuchni. Chętnie nosili paczki. Ale nie można było nie pomagać, kiedy słyszało się dramatyczne historie.
Na przykład taką jak Oleny, która przyjechała z 7-letnią córką z Charkowa. Pracowała tam w jednej z największych drukarni w Europie.
– Na początku nie rozumiałam, co się dzieje. Ludzie stali w kolejce po pieczywo, a nad nimi latały rakiety. Było bardzo głośno i córka trzęsła się ze strachu. Nie mogła się uspokoić. Dopiero mężczyźni powiedzieli mi, że to wojna – opowiadała kobieta. – Potem było wiele bombardowań, a najwięcej pocisków spadło na moja dzielnicę. Weszły czołgi. Wtedy chciałyśmy uciekać, ale nie można była znaleźć żadnego transportu. Z Ukrainy wywiózł nas wreszcie mąż. Nie wiem, co z nim. Nie mam kontaktu – mówiła przez łzy.
Telefony pomocy
Przy ul. Liliowej 5 schronienie znalazły osoby, które chciały tam zostać do końca wojny. Marzyły, że to już wkrótce i że zaraz wrócą do domów. Inni pojawiali się na chwilę. Spali na łóżkach rozstawionych w gigantycznym garażu, a gdy ich brakowało, noc spędzali na krzesłach. Może nie było wygodnie, ale ciepło i bezpiecznie. To właśnie z myślą o nich osoby zaangażowane w pomoc uchodźcom szukały dla nich miejsc, w całej Europie.
Jedną z nich był Marcin, wolontariusz, który spędzał całe dni przed komputerem i z telefonem w ręku. Rozmawiał z burmistrzami różnych miast, z szefami fundacji, z wszystkimi chcącymi pomagać. To dzięki tym rozmowom z wielu miast płynęła pomoc. Czym innym było oddanie uchodźcom domu, a czym innym wyżywienie rzeszy potrzebujących. Bez tej pomocy byłoby to niemożliwe. Czasami darów było tak wiele, że można je było przekazywać do innych punktów, w których przebywali uchodźcy.
Ale telefony te też sprawiły, że z całej Europy przyjeżdżały busy, by zabrać uchodźców do siebie. Oferowali mieszkania, pomoc w znalezieniu pracy, ubezpieczenie medyczne, pomoc socjalną. Ile osób skorzystało z takiej pomocy, to dziś już trudno ustalić. Tysiące.
Nie daje już rady
W niedzielę minie dokładnie rok odkąd Olga zaoferowała pomoc. Do dziś jej rodzina nie wróciła na Liliową 5. Mieszkają w wynajętym mieszkaniu. W ich domu wciąż mieszkają potrzebujący.
– Mamy w sumie ponad 30 osób to przede wszystkim matki z niepełnosprawnymi dziećmi. Najwięcej jest osób z autyzmem, ale jest też np. niewidomy chłopiec oraz dziewczynka, która na treningu doznała rozległego urazu nogi. Chodziła z nim wiele miesięcy, a jej stan wciąż się pogarszał. Na szczęście teraz jest już po operacji – mówi Ludmiła, mama właścicielki domu
Kiedy rozmawiamy, pani Ludmiła jest bardzo przeziębiona. Ledwo mówi, ale na własne problemy zdrowotne macha jednak ręką. Na chorowanie nie ma czasu. Musi opiekować się własnymi wnukami, które mieszkają z nią w wynajętym mieszkaniu i o swoich łóżkach już nie pamiętają. Codziennie musi być też na Liliowej, bo nie ma dnia, żeby nie była potrzebna. Kogoś trzeba zawieść do szpitala, kogoś na terapię, kogoś po jakieś dokumenty. Trzeba pamiętać o rachunkach i o zakupach, bo większość mieszkanek ma tak chore dzieci, że nie może ich zostawić nawet na chwilę.
– Wiele niepełnosprawnych dzieci udało się zapisać do szkół i do przedszkoli. Ale mamy 13-letniego chłopca w bardzo ciężkim stanie. Właśnie staramy się znaleźć dla niego miejsce w jakimś ośrodku. Chłopiec jest bardzo chory, a przez to agresywny. Wyżywa się na mamie i na młodszym bracie. Kobieta chodzi cała posiniaczona. Teraz przyznała, że nie da już rady, że to ponad jej siły. Więc szukamy – opowiada Ludmiła.
Dziura w ziemi
Teraz pod „piątką” jest trochę jak w akademiku. Każda rodzina ma swój pokój. Mniejszy, większy, to bez różnicy. Najważniejsze, że mogą zamknąć za sobą drzwi i mają wtedy namiastkę prywatności i normalności.
>>„Mamo, jesteś niezłomna!”. Jak Marija układa sobie życie w Holandii<<
Są osoby, które przyjechały z Ukrainy w pierwszych dniach wojny i wkrótce będą „świętować” swój pierwszy rok przy Liliowej. Są tacy, którzy pojechali na południe Europy, ale wrócili, bo nie udało się tam zapewnić właściwej opieki bardzo chorym dzieciom. W Polsce żyje się biedniej, ale dla osób opiekującymi się niepełnosprawnymi znacznie ważniejszy jest dostęp do lekarza. Choć bieda czasami zagląda w oczy, nikt nie narzeka.
Jest jak jest. Ale można żyć, bo czasami nie ma dokąd wracać.
– Charakter naszego domu bardzo się zmienił. Zostali już tacy, którzy naprawdę nie mają dokąd pójść. Opiekują się dziećmi więc nie mogą pracować, a jak nie mają pieniędzy to nie stać ich na wynajem czegoś na własność – opowiada pani Ludmiła. – Najbardziej boli jednak chyba to, że nie mają gdzie wracać. Mamy ludzi, których domy zostały zbombardowane. Nawet wielokrotnie. Dziś to dziury w ziemi. Nawet gdyby wojna skończyła się dzisiaj, nie mieliby gdzie pójść.
Szybciej dorosnąć
– Pomoc była na początku. Wtedy wszyscy angażowaliśmy się w pomoc i chętnie dzieliliśmy się tym, co mamy. Potem były problemy z inflacją i każdy musiał zacząć myśleć o swojej rodzinie. Zresztą i uchodźców przyjeżdżało coraz mniej, więc ta kwestia przestała być tak bardzo widoczna. Myślę, że wiele osób, w ogóle nie wie, że oprócz liczby niewiele się zmieniło – mówi Ludmiła. – W tej chwili pomaga nam jedna rodzina. Starają się raz w miesiącu dostarczyć dzieciom słodycze i jogurty. Czasami też pojawi się jakiś wolontariusz z proszkiem do prania czy pastą. Ale jest bardzo trudno, bo dach nad głową to nie wszystko.
Opowiada, że jest program 40+. To świadczenie o wartości 40 zł dziennie za osobę, ale tylko taką, która przyjechała do Polski maksymalnie 120 dni wcześniej. A w domu takich osób praktycznie nie ma. W tym konkretnym przypadku świadczenie pobierają więc tylko niepełnosprawni.
– Na ponad 30 osób świadczenia ma 15. Można powiedzieć, że to sporo, ale trzeba wziąć jeszcze pod uwagę to, że pieniądze wypłacane są z opóźnieniem, a rachunki trzeba płacić na bieżąco. Przy takiej liczbie mieszkańców to nie są małe kwoty. Do tego dochodzi jedzenie. W przypadku niepełnosprawnych to też nie jest łatwa sprawa – mówi Ludmiła. Przyznaje, że „przypadki” są różne. Są na przykład dzieci, które musiały zbyt szybko dorosnąć. 17-latka przyjechała do Polski z mamą. Starsza z kobiet bardzo szybko zaczęła potrzebować opieki psychiatrycznej, bo okropieństwa wojny, których zaznała obiły się na jej psychice.
– Ona nic nie dostaje, a jeść przecież trzeba – opowiada Ludmiła. – Mamy matkę z dzieckiem, która utrzymuje się tylko z 500+. To wspaniale, że te pieniądze są, ale dwie osoby, za to nie przeżyją. A do pracy nie można, bo dziecko chore.
Jak sobie radzicie?
– Czasami sama nie wiem, jak to się jeszcze udaje. Ale nie ma innego wyjścia. Trzeba pomagać. Trzeba pomagać jak są siły i jak ich nie ma. Trzeba pomagać jak jest co włożyć do garnka i jak zaczyna brakować nawet kaszy. Na razie dajemy radę. Jak długo to potrwa sama nie wiem. Wiem tylko, że musimy przetrwać, bo te kobiety nie mają dokąd iść.
Potrzebna pomoc!
Mamy nadzieję, że nasi Czytelnicy mają jeszcze siły i możliwości, by chociaż symbolicznie wesprzeć uchodźczynie i ich niepełnosprawne dzieci. Nawet niewielka pomoc, jeśli popłynie od wielu osób, może realnie zmienić trudną sytuację. Jeśli możesz pomóc, zadzwoń do redakcji tel. 533 164 474.