Niemiecki żandarm i "granatowi” policjanci przyjechali po Dobrzyńskiego na rowerach. Napili się wódki i zastrzelili go na oczach żony.
Tragedia rozegrała się 11 września 1943 roku w podlubelskiej wsi Panieńszczyzna (dziś gmina Jastków). Dzień był upalny. Adam Dobrzyński wiązał na polu łubin. Miał niespełna 33 lata i sporo przeżyć.
Przed wojną był na Wołyniu strażnikiem przy umocnieniach, które miały powstrzymać Sowietów. Na początku wojny uciekł z obozu pracy w okolicach Halle w głębi Niemiec. Teraz działał w oddziale partyzanckim AK "Szarugi”. Hitlerowcy dowiedzieli się o tym.
Mordercy na rowerach
- Ojciec odparł, że nie będzie uciekał. Może bał się, że wymordują całą rodzinę - relacjonuje Marian Dobrzyński. Miał wtedy zaledwie trzy miesiące, był najmłodszy z czwórki rodzeństwa.
Pod drewniany dom zajechał szef miejscowej żandarmerii Karl Köening i jego ludzie, w tym polscy policjanci zwani "granatowymi”. Wycelowali broń w Adama Dobrzyńskiego.
O tym, co się wydarzyło Marian Dobrzyński usłyszał od matki. Trzymała go na rękach kiedy padła na kolana błagając żandarma o darowanie życia mężowi. Babcia uciekła do siostry ciotecznej z dwójką córek złapanego, drugi syn (najstarszy, ośmioletni) ukrył się w zbożu.
Mundurowi kazali sobie przynieść gorzałki, wypili po kubku i dopiero wtedy Köening odczytał wyrok. Adam Dobrzyński miał zginąć za udział w bandzie czyli w oddziale partyzanckim AK. Dowodów nie musieli długo szukać. W stodole leżał pistolet, a na strychu wojskowy płaszcz i koc.
Konkretnie obrysował grób
Egzekucję widział dobrze sąsiad Jan Rachańczyk. Za miedzą orał pole. Podczas przesłuchania w 1990 roku zeznał: "Asystujący przy tej zbrodni policjanci przywołali mnie do siebie i rozkazali abym zamordowanego zakopał w pobliżu obory gdzie konkretnie żandarm obrysował pojemność dołu i odjechali rowerami, a ja zakopałem zamordowanego”.
Zwłoki położyli na dwóch deskach i przykryli narzutą z łóżka. - Kopiec kazali wyrównać żeby nie było po nim śladu - opowiada syn partyzanta.
Niemcowi patrz w oczy
Wiele miesięcy później rodzina wykopała worek z dziesięciostrzałowym karabinem, mapy, dokumenty. Nawet ich dokładnie nie przejrzeli, przestraszeni wrzucili do studni.
Żona zamordowanego bardzo dobrze zapamiętała żandarma. - Kenig dopytywał: gdzie mąż chodził, gdzie chowają się partyzanci. Mama usłyszała od kogoś, że trzeba się Niemcom patrzeć prosto w oczy żeby uwierzyli, że się nie kłamie. To się patrzyła mu w oczy. Nic nam więcej nie zrobili - mówi Adela Obmalko.
To nie ten
Bardzo dobrze zapamiętała oprawcę: to był niski mężczyzna, z czarnymi kręconymi włosami i piwnymi oczami. Podejrzany wyglądał zupełnie inaczej. - Darowali mu, niemal się popłakał dziękując mamie - opowiada Obmalko.
Prawdziwy pogrzeb Mariana Dobrzyńskiego odbył się w Jastkowie dopiero w 1944 roku, kiedy Niemcy uciekli. Przy ekshumacji był rosyjski lekarz. Kilka lat temu w miejscu gdzie odbyła się egzekucja rodzina partyzanta postawiła białą kapliczkę z Matką Boską i pamiątkową tabliczką.
Zaproszenie dla ambasadora
-- To się zmieni - mówi Adam Dobrzyński i pokazuje na pobliski pole porośnięte zielskiem. Przetnie je nowoczesna droga ekspresowa S17 Warszawa-Lublin-Piaski. Białą kapliczkę będzie pewnie widać z asfaltu. - Postanowiłem uczcić pamięć ojca w 65-rocznice jego śmierci. Nie robię tego dla rozgłosu. Po prostu kiedyś nas zabraknie i nie chcę żeby ludzie zapomnieli o tym co przydarzyło się naszemu ojcu.
11 września odbędzie się msza w kościele w Jastkowie (godz. 12), a potem spotkanie przy kapliczce. Dobrzyński wydrukował zaproszenia, wysłał je do władz gminy, kurii, a nawet do ambasady Stanów Zjednoczonych (zauważył, że data egzekucji zbiega się z atakiem na World Trade Center).
Po żandarmie Karlu Köeningu ziemia się zapadła. Syn zabitego partyzanta próbował go odszukać. Pytał w Instytucie Pamięci Narodowej. Żandarma szukała działająca przy IPN Komisja Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu. Wysyłała pisma do Niemiec i Austrii. Bezskutecznie.