To zatrważające, na naszych oczach wymierają całe wsie - alarmuje ks. Józef Czaus, proboszcz z położonego nad samiutką granicą z Ukrainą Żniatyna w gm. Dołhobyczów. - W stosunkowo dużej wsi, jaką jest Dłużniów, zamieszkuje jeszcze dwadzieścia rodzin. Ale są to przeważnie 80-90-letni staruszkowie. Wertuje "Księgę chrztów”. - No tak - konstatuje - od sześciu lat nikt się w tej wsi nie urodził...
skreślono z ewidencji sołectwo Wyżłów.
Powód? Tylko latem dwa domy są zamieszkane, potem wieś zieje pustką.
- Po Winnikach nie ma już śladu - uzupełnia Stanisław Barchacki, wójt Dołhobyczowa.
Od wyboistego traktu w Mycowie prowadzi do Wyżłowa kilkukilometrowa, rozjeżdżona ciągnikami, błotnista droga. Jakieś trzysta metrów od granicy, w kotlinie, z której biją źródła rzeki Warężanki, widać zarośnięte chaszczami, opuszczone i zrujnowane zabudowania oraz zdziczałe sady. Rzuca się w oczy, położona na wzniesieniu, murowana cerkiew z 1917 r. Ocalał też budynek dawnej szkoły.
Jednak świeże ślady ludzkiej bytności zauważyć można jedynie na cmentarzu. Stare pomniki są zarośnięte krzewami i chwastami, ale nowsza część zadbana. Na jednym z nagrobków napis: "Piotr Szurma zginął śmiercią tragiczną przez bulbowców ukraińskich w 1945 r.”
- Bywa że rodziny przywożą zmarłych z innych części Polski i chowają tu, gdzie się urodzili - wyjaśnia pełniący rolę mojego przewodnika Józef Pakuła.
Nie zagląda tu ani policja, ani złodziej
- To piękne tereny. Przed wojną były tu 64 domy, po wojnie zostało 22 - wspomina Michał Szurma. - Ucieczkę mieszkańców zapoczątkowała ta nieszczęsna regulacja granicy w 1951r., kiedy to część powiatu hrubieszowskiego i tomaszowskiego oderwano od Polski. Ludzie poczuli się jakoś niepewnie. Każdy, kto mógł, wynosił się stąd. Teraz wieś zupełnie się wyludniła. Jeszcze Jędruszko, co mieszka w Setnikach wpadnie i drzewa sobie urąbie. Obsiewają pole Zawadzki, Kwiatkowski... Taki Herda mieszka teraz w Hulczu. Młodzi tu już wcale nie zaglądają. Z tych, co powyjeżdżali, nikt nie wróci. Może repatriantów z Kazachstanu tu osiedlić? - snuje rozważania.
- Żeby tu chociaż szosa była - żałuje pani Maria. - Tak tu pusto i strasznie. Tylko zdziczałe koty się wałęsają. Prąd na razie jest, ale jak przestaniemy płacić, zaraz odetną. Nikt tu nie zagląda, ani policja, ani złodziej. Ratuje nas Straż Graniczna, bo codziennie po kilka razy tędy chodzą.
Kanonik ks. Karol Dąbrowski przed regulacją granicy pełnił posługę duszpasterską w leżącym dziś po ukraińskiej stronie Warężu.
- Jako wikary przyjeżdżałem często na teren sąsiedniej parafii w Żniatynie, bo nie było księdza, a plebanię spalili. Zastałem tylko dziewiętnaście rodzin, inni zostali wymordowani. Podobnie było i w sąsiednich miejscowościach - mówi.
Po 1951 r. ks. Dąbrowski osiadł w Żniatynie. Przywędrowało z nim siedem polskich rodzin. Masowo osiedlała się na tych terenach ludność napływowa.
- Wkrótce wszystkie domy były zamieszkane, nie tylko osiedla PGR, a w każdej rodzinie czworo, pięcioro dzieci - wspomina. - Co wieś to szkoła. A teraz w żadnej wsi nie ma szkoły, ostatnią, w Dłużniowie, zlikwidowano w latach siedemdziesiątych.
Dlaczego tak się dzieje
Znów powraca pomysł osiedlenia tu repatriantów zza wschodniej granicy.
- Czesławie Jagielskiej z Charkowa zaproponowaliśmy mieszkanie w budynku byłej poczty w Żniatynie, ale jej to nie odpowiadało. Odmówiła - mówi wójt Barchacki.
- Przyczyna leży gdzie indziej - uważa ks. Dąbrowski. - To nasi ludzie, w większości napływowi, zaczęli szemrać: po co nam, Polakom, Ukrainka. A ona przecież tutaj się urodziła, uciekła przed rzezią, los ją rzucił na tamtą ziemię. Oj, żeby każdy był tak dobrym Polakiem, jak ona...