W latach 20. i 30. chodziło się w Puławach z zepsutym zegarkiem
do Żyda Szabasona, a później do Konrada Głupczyńskiego. Obaj doskonale znali zegary i zegarki wszystkich marek świata. Jednak Głupczyński był pewniejszy jako reperator, bo robił sam. Szabason natomiast wolał posługiwać się gromadą czeladników i terminatorów. Tak o moim ojcu pisał prof. Michał Strzemski w książce "Nasze Puławy”
ul. Piłsudskiego 28 był w Puławach od zawsze...
- Takie wrażenie mogą mieć młodsi mieszkańcy miasta. Ci, którzy liczą sobie ponad 70 lat wiedzą, że zakład w Puławach otworzył w 1938 roku mój ojciec Konrad Głupczyński. Na początku mieścił się on przy ul. Kołłątaja 2, a później w trzech różnych miejscach.
• Ale na szyldzie napisano, że zakład został założony w 1928 r.
- Bo to jest prawda. Od 1928 istniał w Warszawie, ale 10 lat później ojciec przeniósł go do Puław.
• Czyżby nie było tu zegarmistrzów?
- Owszem byli. I to aż czterech. Wszyscy narodowości żydowskiej.
• W małym miasteczku, jakim były wówczas Puławy, to bardzo silna konkurencja...
- Zapewne, ale mój ojciec się jej nie bał. Warszawski zakład Konrada Głupczyńskiego cieszył się dużą renomą. Tak było również w Puławach. Najlepszym na to dowodem jest opinia, jaką wyraził w swojej książce "Nasze Puławy” nieżyjący już prof. Michał Strzemski. ".W latach 20. i na początku lat 30. chodziło się z takimi kłopotami (z popsutymi zegarkami - przyp. red.) głównie do Szabasona, a później do Konrada Głupczyńskiego. Obaj zegarmistrze znali doskonale zegary i zegarki wszystkich marek świata. Jednak Głupczyński był pewniejszy jako reperator, bo robił sam, podczas gdy Szabason wolał posługiwać się gromadą czeladników i terminatorów”.
• Kiedy pan przejął od ojca prowadzenie zakładu?
- Po jego śmierci w 1971 r. Ojciec pracował w firmie niemal do ostatnich dni swojego życia.
• Zegarmistrzem został pan z zamiłowania, czy zwyczajnie odziedziczył pan schedę po ojcu?
- Już jako dziecko przejawiałem zdolności manualne. Interesowałem się mechaniką precyzyjną, konstruowałem najrozmaitsze przyrządy szkolne. Ukończyłem Liceum Ogólnokształcącego im. ks. Adama Jerzego Czartoryskiego w Puławach, ale na studia nie poszedłem. Chciałem być zegarmistrzem, tak jak mój ojciec.
• Czy w dobie tanich jednorazowych zegarków elektronicznych zegarmistrzom nie grozi bezrobocie?
- Bynajmniej. Nadal produkuje się zegarki z tradycyjnym mechanizmem. Te nowe, elektroniczne, różnią się od tradycyjnych tylko tym, że zamiast sprężyny mają silniczek elektryczny, a zamiast balansu kwarc. Reszta mechanizmu jest taka sama. I też wymaga okresowego czyszczenia, oliwienia lub naprawy.
• Kto do pana przychodzi?
- Różni ludzie i wszystkich szanuję jednakowo. Ale najbardziej cenię tych, którzy przynoszą do oczyszczenia lub naprawy zegarki, którymi zajmował się mój ojciec. Niedawno przyjechał do mnie z Gdańska klient z Schaffausenem. Chciał właśnie mi powierzyć ten zegarek, bo był już tu kiedyś naprawiany. Są też tacy, którzy zostawiają mi złotego Rollexa albo Omegę i wychodzą nie czekając na pokwitowanie. Cieszą mnie takie dowody zaufania.
• Czy zegarmistrzowska tradycja Głupczyńskich będzie kontynuowana?
- Mój syn prowadzi własną działalność handlową, córka jest księgową w warszawskiej AWF. Mam jeszcze dwóch wnuków. Może któregoś z nich uda mi się jeszcze nauczyć zawodu.