- Jestem i zaskoczony i nie. Nowojorczycy preferowali projekt Vinoly'ego, jako bardziej wizjonerski, niekonwencjonalny i w pełni XXI-wieczny. Cieszył się on poparciem "New York Timesa”. Z kolei władze stanowe i miejskie były bardziej przekonane do tradycyjnego rozwiązania Libeskinda. Był on jednak dużo tańszy w realizacji od naszego. Jeden - 880 mln dolarów, drugi "tylko” 350 mln. To chyba zadecydowało, bo miasto boryka się z problemami ekonomicznymi.
• Na czym polegała koncepcja Rafaela Vinoly'ego?
- Nazywa się Światowe Centrum Kultury. Głównym akcentem projektu są dwie ażurowe wieże, w których przestrzeni umieszczone są różne funkcje. Podążając "od góry”... Tam, gdzie były dachy dawnego WTC - kompleksy zielni, rodzaj wiszących ogrodów. Na wysokości uderzania samolotów - struktura przenikająca z jednej do drugiej wieży mieszcząca muzeum. Po środku wysokości - centrum konferencyjno-kongresowe. I najniżej - centrum kulturalne z salami koncertowymi, teatralnymi, wystawowymi. Cała struktura wież miała być opleciona spiralnymi szynami, po których miały poruszać się gondole dowożące pasażerów do poszczególnych miejsc. Dookoła wież miał się znajdować kompleks ośmiu budynków biznesowo-biurowych i hotel. Nowojorczycy szybko ochrzcili projekt mianem "Pajęczynowych wież”, co nieźle oddawało jego sens.
- Koncepcja Libeskinda polegała na centralnym wyeksponowaniu miejsca po byłych wieżach WTC z nieregularną szklaną bryłą muzeum oraz pięcioma budynkami w formie ściętych graniastosłupów wraz z 541-metrową iglicą, symbolicznym pomnikiem tragedii, wyższą o 90 metrów od najwyższych na świecie Petronas Towers w Kuala Lumpur. W tym projekcie ślady dawnego WTC są dramatycznie odsłonięte i wyeksponowane, u nas - otoczone i jakby "chronione” przez strukturę wież. W sumie projekt Libeskinda nie jest niczym nowym w architekturze. To suma zacytowań rozwiązań już istniejących.
• Jest pan rozczarowany?
- Naturalnie. Zespól Rafaela Vinoly'ego wykonał pracę, która bardziej przemówiła do serc i umysłów nowojoryczyków niż... kieszeni władz miasta. Uważam, że nasz projekt byłby symbolem Nowego Jorku.
• Jest pan rodowitym zamościaninem robiącym karierę na Manhattanie. Jak pan tu trafił?
- Urodziłem się w Krasnymstawie. Do szkoły podstawowej chodziłem w Izbicy, a w Zamościu skończyłem Państwowe Liceum Sztuk Plastycznych w 1976 roku. Po wojsku dostałem się na historię sztuki w Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu. W 1985 roku ukończyłem studia. W połowie lat osiemdziesiątych wylądowałem w Nowym Jorku i dość szybko dostałem pracę w niewielkiej pracowni architektonicznej w dziale modeli. Przed 10 laty poznałem Rafaela Vinoly'ego, który zaproponował mi pracę u siebie.
- Praca działu prezentacji projektów polega na przygotowywaniu modeli studyjnych na użytek wewnętrzny biura, jak też do prezentacji. Z prostego szkicu trzeba wybudować formę przestrzenną, potem dokonywać kolejnych zmian według pomysłów architekta, no i - na koniec - tak przygotować model projektu, żeby przemówił do oglądających, jak realna realizacja.