Przez pola, na skróty od stacji wąskotorówki Obliźniak, wiodła ścieżka do wiejskich zabudowań. Szedłem obcy, odprowadzany ciekawskim spojrzeniami w kierunku kilku chałup zwanych kolonią.
Władek prowadził do zastawionej niepotrzebnymi gratami izby, gdzie panował półmrok. Nad paleniskiem ustawiono olbrzymi kocioł z pokrywą uszczelnioną ciastem i spiralą rurek wpuszczonych w beczkę z wodą. Strużka mętnego płynu ściekała do podstawionego wiadra. Przywitał na starszy już wiekiem gospodarz o czerwonej twarzy i posturze kulturysty, który podstawiał co chwilę kubek pod sączący się alkohol i smakował. Dziadek zaś dokładał do paleniska i nucił o ułanach. Od czasu do czasu też podnosił do ust musztardówkę, wycierał rękawem wąsy i powracał do przerwanego zajęcia. Gospodyni krzątała się po izbie, szykowała butelki, napełniała je gorzałką i podśpiewując pakowała je w kartony wyłożone słomą. Za drzwiami ktoś uciszał psy co na domownikach nie zrobiło żadnego wrażenia. Wiedzieli, że to szwagier gospodarza przyszedł zobaczyć czy wszystko w porządku, ponieważ ktoś obcy kręcił się wśród zabudowań. Chociaż mieszka w sąsiednie wiosce, ale ma tu także swoje udziały. Dziadek w milczeniu podał gościowi pełną szklankę, którą ten opróżnił błyskawicznie. Mocna. - Wczoraj policja znalazła aparaturę w Niezabitowie i Zaborzu - wymamrotał szwagier po trzeciej szklaneczce. E... skrzywił się dziadek, tu nie przyjdą. - Nie boicie się? - zapytałem. Nie tylko można mieć kłopoty, ale i ludzi zatruć? - Od bimbru jeszcze nikt nie umarł - stwierdził filozoficznie dziadek. Moi pędzili za Cara, Niemca, PRLu, przeżyliśmy. Niedawno też płaciliśmy, ale teraz jesteśmy ostrożni. Zresztą stąd do nieba daleko, a do władzy jeszcze dalej. Kto tu zajrzy? A ludzie muszą coś pić, nie? To wesele, chrzciny, zabawa, pogrzeb, a bimberek zawsze jest potrzebny. Na pewno jest lepszy od tego kupionego od Ruskich na targu co to oślepia. Tu jest czysta żytnióweczka, cukrówka albo z jabłuszek. A panie z gruszek czy śliwek to palce lizać. Nie możemy nastarczyć z produkcją tylu mamy chętnych...
...Władek po kolejnej szklaneczce szeptem zaproponował podróż w nieznane, gdzie podobno wytwarzają najlepszy bimber w Europie. Tak mówią nawet ci z Warszawy. Długo z kimś rozmawiał przez telefon komórkowy, a później bez słowa zaprzęgał dwa karosze do furmanki, którymi przyjechał z Karczmisk i przez Rejtmanówkę pojechaliśmy w nieznane. Koniki mozolnie ciągnęły wymoszczoną słomą i kocami furmankę wdrapując się na górę zwaną Dębową, jak objaśniał Władek, chociaż nie widziałem w pobliżu żadnego drzewa. Po chwili zjeżdżaliśmy opadającą ostro w dół piaszczystą drogą, równoległą do asfaltowej drogi Opole - Kazimierz w kierunku widniejącego w dole lasu. Mimo zapadającego zmroku, widać było smużkę dymu unoszącą się nad polami, a po kilkunastu minutach podjechaliśmy do czarnej ściany słotwińskiego lasu. Zapadał zmrok i z trudem rozpoznałem wśród drzew furmankę, a przy niej parę koni żujących spokojnie obrok. - Bolesławie - zawołał Władek. - Jesteście tam? - A, to ty Władek - odpowiedział głos z ciemności. - Przywiozłeś tego znajomego, co
-2-
chciał pogadać! Chodźcie. Weszliśmy do obszernego dołu w kształcie prostokąta, z wierzchu przykrytego samochodową plandeką. Ciemność rozpraszało światło naftowej lampy. Pod jedną ze ścian deska na wbitych w ziemię palach zastępowała stół. Nad paleniskiem dwa kotły z plątaniną rurek, spadających spiralą w beczki z wodą. Cieniutkie strużki przezroczystego płynu ściekały do szklanych pojemników.
- Ile dzisiaj robisz? - zapytał Władek - Powinno być ze sto litrasów. - Mocna? - Spróbuj. Za tydzień w Jaworcach i Uściążu wesele. Wszystko musi być na czas, zgodnie z zamówieniem. Obiecałem też znajomemu z Rąblowa, który będzie miał gości z Warszawy. - Pamiętasz Bolek - zagadnął Władek, jak za czasów partyzantki twój ojciec zaopatrywał mojego zawsze na święta. Pamiętam, jako młody chłopak, kiedy po akcji na posterunek żandarmerii przycupnęliśmy w Jaworcach, a ty też, taki brzdąc z ojcem w mróz przed Wigilią na saneczkach podrzuciliście kiełbasę i bimberek dla całego oddziału. Dzięki tobie mieliśmy piękne święta. - To były inne, trudne lata i byliśmy młodzi, ja miałem osiem lat - odpowiedział Bolesław. Zapanowała cisza. Tylko szelest cienkich strużek przezroczystego płynu robił złudzenie płynącego strumyka. Lampa przygasła, a żar paleniska migotał na klepisku. Władek co chwilę próbował gorzałeczkę nalewając sobie do szklaneczki, a na zakąskę kroił nożykiem cienkie plasterki słoniny, nakładając je na razowiec. - Dobra i ma swoją moc, powtarzał za każdym razem. Słoninka też niczego sobie, domowa.
- Bolesławie - zagadnąłem. Długo zajmujecie się produkcją bimbru? - Jakby tu powiedzieć. Skończyłem zawodówkę w Kazimierzu, w pięćdziesiątym czwartym i miałem iść do roboty, - ale taki dyrektor szkoły Proficz się nazywał powiedział tym z Poniatowej, że się do niczego nie nadaję. Uwierzyli. Zostałem w domu w Słotwinach.. Zmarł ojciec i trzeba było uporządkować wszystkie sprawy, nie tylko te w gospodarstwie. Przychodziła parę razy milicja, szukała aparatury, ale ojciec dobrze schował w pobliskim lesie. Zapłaciłem w Opolu zaległe kolegium, oczywiście za pędzenie bimbru i zacząłem rozglądać się za robotą, ponieważ gospodarstwo nie było duże, nie całe dwa hektary piaszczystego pola. Plątałem się więc po chałupie, a jedyną wówczas rozrywką były co jakiś czas wizyty milicji, która wpadała niespodziewanie obwąchując garnki i puste butelki. Nawet kiedyś zabrali dwie flaszki wódki kupione w sklepie na urodziny, niby do analizy. Zostawili pokwitowanie, ale wódki nie oddali. I tak mijały dni, aż któregoś wieczora zjawił się sąsiad, z propozycją, że w perspektywie ma chrzciny i potrzebuje parę butelek dobrego bimbru. Następnego dnia sprawdziliśmy aparaturę schowaną w lesie i przygotowaliśmy zacier na żytniówkę. Wszystko było dobrze ukryte. Gdzieś po trzech dniach zjawiła się milicja, w towarzystwie sołtysa i zaczęło się przeszukiwanie zabudowań.
Przetrząsnęli chałupę, strych, oborę, stodołę, piwniczkę, ale nic nie znaleźli. Myślałem, że to
sąsiad doniósł, ale gdyby on to na pewno znaleźliby zacier i aparaturę. Później okazało się, że doniosła sklepowa, że kupowałem większą ilość drożdży. Nigdy więcej nie powtórzyłem tego błędu. Później drożdże zawsze kupowałem w Opolu, w Puławach, a nawet w Lublinie. Mijały kolejne dzionki, a ja w nerwach i z niecierpliwością czekałem kiedy "dojrzeje” zacier. Mimo, iż wiele razy pomagałem ojcu, to miałem ogromną tremę żeby nie spartaczyć wszystkiego. Jednak produkcja przeszła wszelkie oczekiwania i sąsiad nie mógł wyjść z podziwu. Stwierdził, że taki talent nie może się zmarnować, a i tradycje rodzinne trzeba podtrzymywać Przecież samogon pędził dziadek Józef, później ojciec Franciszek, obecnie ja i należy tylko żałować, że nie mam następcy, który zadbałby o rodzinne tradycje. W ciągu minionych lat, produkcja rozwinęła się na dobre. Nigdy nie nie przechowywałem bimbru w domu. Zawsze w lesie, a zimą w sąsiedniej wiosce, w Rzeczycy. Zamówienia przychodziły systematycznie. Z Poniatowej, Kazimierza zwłaszcza podczas festiwalu kapel i śpiewaków, na jarmarki w Wąwolnicy, w Opolu, na wesela w Karczmiskach, Głusku, Łaziskach, a nawet Józefowie.
-3-
Mam odbiorców, w Warszawie wśród aktorów, artystów, a jeden taki spiker telewizyjny przyjeżdżał systematycznie, osobiście co miesiąc. Zawsze miałem dla niego mocny bimberek i wiejską kiełbasę. Co by nie mówić, parę groszy z tego było. Płaciłem kolegium, dawałem na tacę w kościele, wyremontowałem dom, nie zalegałem z podatkami. Wykształciłem dwie córki w Warszawie. Jedna poszła za lekarza i mieszka w Białymstoku. Druga jest stomatologiem, mieszka i pracuje w Radomiu. Zawsze mówią - tato, zostaw ten bimber - zapewnimy ci wszystko, żyj jak człowiek. Ale, gdzie tam. Pan wie, jak pięćdziesiąt roków mija w zawodzie, to tak z dnia na dzień nie można przestać. - A, nie boi się pan -zagadnąłem? - Czego się bać? Za Niemców kulkę można było dostać i ojciec z dziadkiem pędzili, a później od Ruskich i konia się kupowało i różne tam maszyny, a nawet czołg zostawili w Karczmiskach żebyśmy do orania zamiast traktora używali. Stał przez wiele lat w zabudowaniach Korłubów. Tak to panie było.
A, dzisiaj? Włos człowiekowi z głowy nie spadnie i nikt mnie do tej pory na "robocie” nie złapał. Jak płaciłem kolegium to jedynie za posiadanie do konsumpcji większej ilości tego trunku. Nikt też na mnie nie donosił, że handluję. Można żyć. Jeszcze popracuję parę roków i dam sobie spokój. Teraz tylko latem, i jesienią, jak ciepło to się coś tam wyprodukuje. A kiedyś, wiosna, jesień, zima, w mrozy bo była taka potrzeba. I tak powolutku się żyje. Kiedy mojej się zmarło to i potrzeby są mniejsze. Mnie wystarczy, a jeszcze się pomoże tym co na chleb nie mają. A gdzie ja bym pod siedemdziesiątkę robotę znalazł żeby wyżyć. Z tych dwóch hektarów piachu to tylko trochę zboża i kartofli, że nawet dla zwierzyny nie starcza i trzeba zawsze dokupić. A, tak dzięki Bogu żyje się powolutku i myślę, że tam gdzieś w zaświatach mnie rozgrzeszą, bo przecież i na budowę świątyni Bożej grosza też nie żałowałem i mam nawet swoją tabliczkę, co mi też w zaświatach się przyda…
Rozmarzył się mój rozmówca, wspominając jak to z ojcem jeszcze za komuny jeździli do Opola nie tylko stawać przed Kolegium, ale i tym ważniejszym na święta lub imieniny dostarczali bezpłatnie kilka butelek mocnego trunku. Jeden taki milicjant, oficer to tak zasmakował, że nawet jak przeszedł do Zamościa to co miesiąc przysyłał kierowcę, ładował w bagażnik oczywiście nie płacąc. Mawiał - szef się rozliczy! Nie ma już szefa, który nigdy nie raczył zapłacić. Chociaż były i wyjątki. Taki jeden co poszedł do Lublina, też wysoko przed laty postawiony, nigdy nie chciał nic w prezencie. Zawsze płacił. Nawet, jak w Kazimierzu kiedyś się spotkaliśmy, łapę uścisnął i zapytał - Jak tam Bolesławie zdrowie? Nie chciał, ale wrzuciłem z przyjaźni do bagażnika parę butelek. Ludzi, którzy pomagali też trzeba szanować. Nawet po latach nie zależnie kim są i co reprezentują. Trzeba być człowiekiem...
Mrok pod plandeką rozjaśniło światło niedzielnego poranka, kiedy opuszczałem gościnne progi mojego rozmówcy. Władek, pochrapując, zmęczony próbowaniem produkowanego trunku, spał smacznie i nawet się nie rozbudził. Pożegnałem gospodarza i drogą przez las powędrowałem na przystanek PKS w Uściążu. Miałem dużo czasu, aby przemyśleć, to co usłyszałem i zobaczyłem. Ilu jeszcze takich Bolesławów jest na Lubelszczyźnie? Codziennie coś tam produkują i będzie to tak długo, dopóki będą mieli odbiorców. Czy to jest sposób na życie? Warto nad tym się zastanowić.