Alaksandr Łukin, białoruski opozycjonista, który uciekł z przejścia granicznego w Sławatyczach, przebywa chwilowo u rodziny na Podlasiu. W piątek zamierza odlecieć do Francji.
Białorusin wspomina, że do incydentu na przejściu granicznym w Sławatyczach doszło, kiedy akurat z rodziną powracał z Francji na Białoruś. Kiedy podjechał do odprawy przez służby białoruskie w środę, nagle podczas sprawdzania paszportu przez białoruskiego funkcjonariusza został wezwany do kontroli w budynku. Wtedy pan Alaksandr rzucił się do ucieczki.
Gdy biegł do budynku polskich służb granicznych, ścigał go Białorusin. Doszło do szarpaniny, ale pojawili się Polacy, do których też uciekła żona Alaksandra Łukina.
- Miałem na ręku trochę śladów, otarć. Gorszy był szok i stres. Żona rzuciła się na kolana przed Polakami prosząc, aby nie wydawali mnie Białorusinom – wspomina opozycjonista, który podczas wyborów prezydenckich prowadził agitację na rzecz kandydata opozycji na prezydenta Białorusi Andreja Sannikaua.
Wieczorem w środę na granicy w Sławatyczach doszło do rozmów polsko-białoruskich, podczas których przełożony zmiany Białorusinów wyjawił, że miał w komputerze wiadomość, iż należy zatrzymać Łukina.
Białorusini nie chcieli oddać dzieci, które pozostały w samochodzie Łukinów po stronie białoruskiej. Przez 8 godzin pozostawały bez jedzenia, wreszcie z inicjatywy Polaków nakarmiono dzieci. Do potomstwa powróciła też żona opozycjonisty i odjechała na Białoruś.
Łukin zaś otrzymał paszport i zatrzymał się na dzień na Podlasiu. Teraz może odjechać do Francji, gdzie już wcześniej długo przebywał. Pragnie, aby dołaczyła do niego żona z dziećmi.