Restauracje dostały w poniedziałek zielone światło i mogły zacząć przyjmować gości. W większości trwały jednak ostatnie prace. Te, które działały nie narzekały jednak na nadmiar klientów.
Rządowe rozporządzenie od 14 marca zamknęło wszystkie bary i restauracje. Przez ponad dwa miesiące gastronomia mogła działać, ale gotując tylko na wynos. Wielu restauratorom, z którymi wówczas rozmawialiśmy, obroty spadły nawet o 80-90 proc. Od poniedziałku mogą działać znów, ale nie wszyscy są na to gotowi. Problemem są nowe wymogi.
W poniedziałek popołudniu poszliśmy na lubelski deptak i Stare Miasto. Na Muuucho wciąż wisi karta „Restauracja nieczynna do odwołania”. Pijalnia czekolady E.Wedel zostanie otwarta dopiero w czwartek.
– Liczymy na to, że wystartujemy w piątek albo w sobotę – mówi Marek Jochim, właściciel „Zaczarowanej Dorożki”. – W tej chwili prowadzimy ostatnie prace. Momentami mam wrażenie, że zaczynam od początku. Wczoraj wieszaliśmy odebrane z pralni zasłony i długo zastanawialiśmy się, jak one wisiały. Zupełnie tego nie pamiętaliśmy. Teraz przede wszystkim testujemy jednak nową kuchnię. W trakcie epidemii nasi pracownicy, którzy mieszkają daleko od Lublina wyjechali i nie wrócili. Dlatego szukamy nowych. Kucharza już mamy. Wciąż będą to dania regionalne, ale w nowej odsłonie.
– Nie wiemy, ile osób zmieści się w naszym ogródku – przyznaje Robert Berezecki z Pubu „U szewca”. W poniedziałek pierwsi goście wewnątrz lokalu pojawili się tam po godz. 11. – Ustawiamy podesty i będziemy przymierzać się do ustawienia stolików. W środę będziemy mieli odbiór Sanepidu i zaraz po nim zaprosimy pierwszych gości. Jesteśmy dobrej myśli i liczymy na to, że będzie dobrze.
Jedyny funkcjonujący ogródek na Starym Mieście można było znaleźć wczoraj przed restauracją „Sielsko Anielsko”.
– Przyjechaliśmy ze znajomymi z okolic Dęblina. Chodziliśmy po mieście i siedliśmy tam gdzie było miejsce – opowiada pan Cezary. – Bardzo nam się podoba. Każdy przyzwyczaił się do kwarantanny i zakazów, ale takie poluzowanie gospodarki to dobra rzecz.
– Mieszkam w centrum Lublina. Wyszłam na spacer żeby zobaczyć, które restauracje są czynne i tak już zostałam – śmiała się pani Magda, którą skusiło wypicie piwa na świeżym powietrzu.
Na klientów czekano „U Fotografa”.
– Otwieramy o 15.00. Dostosowaliśmy się do obowiązujących zasad. Rozstawiliśmy stoliki. Oznakowaliśmy miejsca wskazując w jakiej odległości od baru i od siebie mogą stać goście. Są płyny do dezynfekcji. Obliczyliśmy, że jednocześnie może być u nas 55 osób – opowiada Piotr Zięba, menadżer lokalu. – A stali klienci już od dawna się z nami kontaktują, pytają o rezerwacje i o to, czy w weekend na pewno będziemy działać. Będziemy. Czekamy z hamburgerami i z zupełnie nowym piwem. Podpięliśmy już nowe beczki, bo piwo musi być świeże. Piwo z beczek otwartych przed epidemią musieliśmy zutylizować.
Na Krakowskim Przedmieściu pusto.
– Ograniczam aktywności do minimum. Boję się – przyznaje pani Anna, która spacerowała z dzieckiem. – Do sklepu chodzę tylko raz w tygodniu. Do restauracji się nie wybieram. Wolę poczekać niż bać się potem każdego kichnięcia.
Kolejka ustawiła się jedynie przed McDonaldem, który wydawał zamówienie w drzwiach restauracji. Inne restauracje mogły liczyć tylko na pojedynczych klientów. Ogródki były puste. Przechodniów kusił tylko zapach ze „Starej Pączkarni” i z lodziarni „Bosko”.
– Mamy spory ruch, chociaż w poniedziałek jest zwykle mniej niż zwykle gości – przyznaje Oskar Kowalczyk, menager sali „Bosko”. – Na razie mamy zamkniętą górę i sprzedajemy tylko na wynos. Liczymy jednak na to, że już w ten weekend będziemy mogli wystartować z ogródkiem.