Mute/EMI
Trio Depeche Mode takim tytułem opatrzyło swoją dwunastą płytę długogrającą, a w jednym z wywiadów poprzedzających jej wydanie ujawniło, że do nagrania użyło analogowych syntezatorów i starego sprzętu, aby odmalować dźwiękami wizję wszechświata i kosmicznej podróży. To wyznanie jeszcze bardziej pogłębiło obawy co do zawartości cedeka.
Czyżby po prawie trzydziestu latach tworzenia i wykonywania zgrabnych, kilkuminutowych piosenek, panowie poczuli pęd do większych form? Czy pierwszy od czterech lat krążek Dave'a Gahana, Martina Gore'a i Andrew Fletchera to, nie daj Boże, jakiś wydumany koncept-album?
Longplay "Sounds of the Universe” zaczyna się dialogiem długich, spreparowanych dźwięków gitary elektrycznej ze świszczącymi jak syrena dźwiękami syntezatora. Ten alarm trwa ponad minutę, ale, na szczęście, nie zwiastuje tragedii. Po chwili wyciszenia wchodzi wokal i utwór zaczyna rozwijać się w porządną piosenkę.
Niemal 7-minutowy kawałek "In Chains” nie jest bynajmniej startrekową opowieścią, tylko kolejnym w repertuarze Anglików elektroniczno-gitarowym hymnem erotycznym w klimacie S&M.
Kolejne utwory to skoczne electro z Bo Diddleyowskim beatem ("Hole to Feed”), mocne uderzenie synthhiphopowe ("Wrong”), szybka i wyluzowana jazda w poprockowym rytmie ("Fragile Tension”), industrialna, ale dość miękka brzmieniowo ballada ("Little Soul”) oraz dwa duety wokalne Gahan-Gore - przyjemnie płynący, nieco trance-house'owy ("In Sympathy”) i hipnotyczno-medytacyjny, techno-gospelowy ("Peace”).
Na 13 pozycji jedna to numer instrumentalny (niezły), a reszta to bardzo udane, retrofuturystyczne brzmieniowo piosenki. Dzieje się w nich sporo, niektóre są zmienne w tempie i aranżacji, ale nie przekombinowane. Między nimi nie ma żadnych wymyślnych, space'owych interludiów; jest cisza.
I tylko wzlatujące od czasu do czasu w poszczególnych utworach świsty syntezatorowe, trochę atmosferycznych szumów i pojawiające się tu i ówdzie echo może niektórym kojarzyć się kosmicznie.
A zatem obawy, że mistrzom krótkich electropopowych form odbiło na starość i zapragnęli wycieczki w rejony okupowane zwykle przez takich artystów jak Jean-Michel Jarre czy Vangelis okazują się, na szczęście, płonne.
Jacek Szymczyk