Hamburg, początek lat 60. Dzielnica Sankt Pauli słynąca z podrzędnych knajp i klubów wypełnionych przez pijanych marynarzy i oprychów szukających byle pretekstu do bijatyki.
Opowiedziana przez Bellstrofa historia powstała na podstawie rozmów i zwierzeń samej Astrid Kirchherr. Zaintrygowany jej opowieścią, niemiecki grafik postanowił przedstawić historię pobytu anonimowej rockowej kapeli w Hamburgu. Jednak ten wątek, jak się później okazało, ustąpił pierwszeństwa i stał się szerokim tłem dla historii o dramatycznej i niespełnionej miłości.
A wszystko zaczęło się w Hamburgu w październiku 1960 r. Klaus Voormann, po kolejnej kłótni ze swoją dziewczyną Astrid, wychodzi z domu i bez celu błąka się po mieście. Po jakimś czasie trafia do dzielnicy Sankt Pauli, pełnej tłocznych i zadymionych nocnych klubów.
Rozmyśla o swoim związku z Astrid, gdy docierają do niego dźwięki elektryzującej muzyki. W zatęchłej spelunie „Kaiserkeller” tej nocy gra nieznana kapela z Wysp Brytyjskich – The Beatles. Klaus wraca do domu i z przejęciem opowiada zaspanej Astrid o niesamowitym koncercie. Namawia ją też do wspólnej wyprawy na występ Beatlesów. Nie wie jeszcze, że znajomość z brytyjskimi muzykami skończy się rozpadem ich związku.
Wydawać by się mogło, że to świetny materiał na interesujący i naprawdę udany komiks. Czy się udało?
Głównym wątkiem jest miłość pomiędzy Stuartem i zadurzoną w nim po same uszy Astrid. No właśnie… Tylko, że zagłębiając się w kolejne strony dzieła, trudno tę fascynację zauważyć. Momentami można raczej dojść do wniosku, że para jest raczej dwójką dobrych przyjaciół, niż dwójką zakochanych, którze wpadli sobie w oko już w czasie pierwszego spotkania.
Oprócz historii miłosnej i hamburskiego epizodu Beatlesów, w komiksie nie brakuje wątków pobocznych. To opowieść o subkulturze młodzieżowej na początku lat 60-tych, o młodości, życiowych pasjach, nocnym życiu miasta, sztuce, buncie i wolności. Z jednej strony nagromadzenie tylu tematów ubogaca i urozmaica „Baby’s in Black”, z drugiej powoduje bałagan. Wydarzeń jest tak wiele, że czytelnik łatwo może się pogubić.
Dyskusyjnym zabiegiem jest też zamieszczenie kwestii wypowiadanych przez członków The Beatlesów w języku angielskim. Z jednej strony pogłębia to realizm opowieści, z drugiej - trzeba pamiętać, że nie wszyscy operują językiem angielskim wystarczająco dobrze by swobodnie czytać dialogi.
Mogą oczywiście skorzystać z zamieszczonych na końcu albumu tłumaczeń. Ale takie przekładanie stron wybija z rytmu i skutecznie zniechęca do poznawania kolejnych losów bohaterów komiksu.
Kolejna kwestia to rysunki. O ile miejsca akcji przedstawione są starannie i z wielką dbałością o szczegóły, to sylwetki bohaterów już niekoniecznie. Brytyjscy muzycy i Klaus są do siebie podobni jak bliźniacy. Praktycznie jedyną rzeczą, która odróżnia od siebie męskich bohaterów komiksu jest… nos. I to jego wygląd warto zapamiętać, by nie mylić postaci.
Dość oryginalnie Bellstrof stworzył za to ostatni, finałowy rozdział komiksu. W zdecydowanej większości jest on „niemy”. By zrozumieć co się dzieje, czytelnik musi dobrze się zastanowić i łączyć fakty z kolejnych ilustracji, które są niemal całkowicie pozbawione dialogowych dymków. Tu napięcie rośnie z każdą kolejną stroną.
„Baby’s in black” na pewno nie jest komiksem wybitnym. Nie czyta się go z wypiekami na twarzy. Ani dialogi, ani tym bardziej ilustracje nie wprowadzają w szczególny zachwyt. Z komiksu bije statyczność i chłód.
Jednak chciałbym tym momencie mocno zwrócić uwagę na niezwykle istotną rzecz. Stonowany nastrój, dominacja czerni oraz bieli, prostota z jaką wykonano ilustracje, brak ekscytujących momentów, dialogi pozbawione emocji - może to wszystko było celowym zabiegiem Arne Bellstrofa? Może w ten sposób autor chciał podkreślić powagę oraz dramat miłosnej historii Astrid i Stuarta, tym samym nadając albumowi specyficzny klimat. Jeśli tak, to mu się udało.
Ja jednak mam niedosyt. Może dlatego, że nie jestem fanem Beatlesów?