Autobiograficzne rozliczenie z młodością i dorastaniem. Ani grama przyjemnych wspomnień. Tylko ból, cierpienie, zmaganie się z niemożliwą do pokonania chorobą i demonami przeszłości.
Wszystko to na marne. Za to z czasem okazuje się, że książka daje odpowiedź na pytanie "jak zostałem rysownikiem i dlaczego choroba brata mi w tym pomogła”.
Już w młodości Pierre-Francois fascynuje się wojnami i wszystkim co związane z przemocą. Cieszy się, kiedy ojciec opowiada o biblii: "całkiem to lubię, zwłaszcza gdy jest bijatyka”. A rysowanie krwawych walk to lek na złość. "Mam w sobie wściekłość, którą łagodzę, nieustannie rysując”.
Wszystkie lęki, duchy, choroby i inne rzeczy niewidzialne w życiu codziennym, tutaj pojawiają się na takich samych prawach jak ludzie. To co wyobrażone miesza się z realnym tak bardzo, że po pewnym czasie przestaje dziwić. W ogóle nie wychodzimy z głowy autora.
Epilepsja (dawniej nazywana tańcem świętego Wita) jest nie tylko chorobą brata, ale również całej rodziny. "Choroba zamieszkała w domu bez pytania o zdanie. Nocuje w moim bracie i karmi się naszymi życiami, kiedy się zbudzi”. Po latach okazuje się, że Pierre-Francois ma problemy z nawiązywaniem znajomości, budowaniem związków z kobietami, jest samotnikiem. Winą za to obarcza oczywiście epilepsję brata.
"Rycerze świętego Wita” to album genialny. Opasłe tomisko (w oryginale pt. "L'Ascension du haut mal” wydawane w sześciu książkach w latach 1996 – 2003) pochłania się jak zbyt dużą gorzką pigułkę, która ostatecznie jednak pomaga.