Czytamy, że to najbardziej oczekiwana książka roku, tymczasem okazała się najbardziej nieoczekiwana. Jest magiczna, wciągająca, malarska, mroczna, ale też nie pozbawiona humoru - wprawdzie czarnego, ale przecież można i takie perełki znaleźć.
"Może da się porozumieć mimo, że nie zna się swoich języków ani obyczajów, ani siebie nawzajem, ani swych rzeczy i przedmiotów, ani uśmiechów, gestów dłoni czyniących znaki, niczego; więc może da się porozumieć za pomocą książek? Czy to właśnie jest jedyna, możliwa droga? Gdyby ludzie czytali te same książki, żyliby w tym samym świecie, tymczasem żyją w innych, jak ci Chińczycy…”.
I ksiądz Benedykt - tak, tak - ten sam od "koń jaki jest, każdy widzi” wyrusza w drogę po książki, których nie rozumie. Ale to nie on jest najważniejszym bohaterem książki, ani nie Elżbieta Drużbacka - "muza sarmacka”, "polska Safona” z którą korespondował. Na Podolu połowy XVIII wieku pojawia się także charyzmatyczny Żyd - Jakub Lejbowicz Frank.
Tokarczuk stawia nas przed trudnym zadaniem - ten Żyd, którego obwołają Mesjaszem, który w końcu sam w to uwierzył, raz jawi się jako postać mętna i oportunista, raz budzi sympatię, to heretyk czy zbawca? Przecież on, który przeszedł na islam, który stał się chrześcijaninem, jest też wyznawcą Sabataja Cwi - kimże jest naprawdę ów Jakub Frank, szalony guru przy którym gromadziły się setki Żydów i który dał początek religijnej sekcie - frankizmowi?
Przyglądamy się temu wszystkiemu uczestnicząc w wydarzeniach, które wkrótce rozleją się szeroko poza Podole, albo patrzymy na nie z góry wzrokiem Jenty, która nie może umrzeć. Właściwie niełatwo jest pisać o książce tak świetnej, wielorakiej, w której zabiera głos biskup i Żyd, Mesjasz i karczmarz, szlachcic i poetka.
Trzeba też znaleźć odpowiedź na pytanie dlaczego tak ważna była potrzeba znalezienia Mesjasza. Książka niezwykła, taka którą z trudem się odkłada na chwilę, fantastycznie opracowana edytorsko. Tylko od czasu do czasu zadajemy sobie pytanie - jak Tokarczuk tego dokonała?