Jedna ze smutniejszych książek wydanych ostatnio. Chuda, szaro-brązowa. Deszczu, jesieni i nieszczęścia w niej tyle, że na kilka grubych tomów by wystarczyło.
Nagle lądujemy wśród nieszczęśliwych ludzi, którzy też są ofiarami wojny. Dla których zdobycie worka kartofli czy konserwy graniczy z cudem.
Na mnie największe wrażenie robiła relacja z procesów w czasie, których sądzeni naziści przyprowadzają swoich świadków. To Żydzi, którzy zaświadczają, że oskarżony traktował ich w czasie wojny dobrze. Jest również cennik ile kosztuje taka usługa.
Niezwykła jest też świadomość, że po Niemczech 1946 roku, Niemczech zimnej, deszczowej i depresyjnej jesieni jeździ młody, 23-letni reporter. A efektem wyprawy Stiga Dagermana jest niezwykle dojrzały tekst. Może brzmiący chwilami czytelnikowi z 2012 roku archaicznie czy kostycznie – ale mimo to, robiący wrażenie.
Nie wiem czy to nastrój autora udziela się tekstowi, czy Dagerman został przesiąknięty depresyjną atmosferą miejsc, które odwiedza. Może schizofreniczna dwoistość – ja śpię w ciepłym łóżku, wrócę samolotem do domu a moi bohaterowie zostają w błocie, głodzie i beznadziejności – daje taki literacki efekt całej książce. Bo daje niezwykły.
A żeby było już zupełnie frustrująco słowo o autorze. Stig Dagerman, duński dziennikarz, który zadebiutował mając 22 lata. Jako 26-latek był u szczytu sławy, by jesienią 1954 roku popełnić samobójstwo. Miał wówczas 31 lat.
Komu mało samego Dagermana, może się zatrzymać na dłużej przy noblistce – autorką wstępu do „Niemieckiej jesieni. Reportażu z podróży po Niemczech” jest Elfriede Jelinek.