Herba Micze, Lublin, Cabaret Cafe, 18.11.09
Szybko uświadomiłem sobie, że nie ma takiej możliwości, żeby upakować ten reggae'owy zespół – liczniejszy od potomstwa Lecha Wałęsy – na scence głównej sali lokalu. Pojawiło się inne pytanie: jak oni się w ogóle w niej zmieszczą wraz z publicznością i czy więcej będzie słuchaczy, czy muzyków (tam są przecież stoliki z krzesłami).
Byłem ciekaw rozwiązania tego problemu przez organizatorów koncertu i zarazem szefów Cabaret Cafe w takim samym stopniu jak muzyki Herba Micze w wydaniu koncertowym. Nie pozostało nic innego, jak szybciej skończyć pracę i wybrać się w środę na Grodzką 21.
Przychodzę, a tu cisza i pusto. Okazało się, że koncert jest w piwnicy. Nowi dysponenci lokalu do celów imprezowo-koncertowych przysposobili pomieszczenie zwane kiedyś, w czasach gdy była tu Cafe "Szeroka 28”, pokojem krawca.
To, co zobaczyłem i to, co usłyszałem na dole, naprawdę warte było całej tej odysei. Salkę o powierzchni 15 mkw. zespół i publiczność podzielili między siebie tak, że na mniej więcej 1/3 podłogi produkowało się 7/9 grupy.
Przy czym nie był to podział po linii prostej, ani do niej zbliżonej, głównie z powodu tanecznego przemieszczania wokalisty, który co jakiś czas wkraczał między fanów.
A co z 2/9 kapeli? Dwóch członków Herba Micze siedziało obok odbiorców koncertu na kanapach stojących wzdłuż ścian. Sala była nabita ludźmi maksymalnie, więc pozostało przyglądanie i przysłuchiwanie się tej niezwykłej sytuacji z korytarza przez drzwi i wewnętrzne okienko.
Muzyka pulsowała głęboko, bujała na prawo i lewo, riddimy wchodziły pod stopę, a wokale Jupika nastrajały pogodnie jak jamajskie słońce. W sumie: zjawiskowa balanga w środku tygodnia godna sobotniej nocy.