Przed prawie pełnymi trybunami hali Globus po raz pierwszy w Lublinie zagrali w piątek artyści z The Australian Pink Floyd, tribute-bandu odtwarzającego wiernie utwory legendarnej grupy Pink Floyd.
Na miejscu okazało się, że The Australian Pink Floyd Show to nie żadne radio odidos, ani trampki panasonix, tylko kawał dobrej roboty, artystyczny majstersztyk.
Owszem, hala za mała, scena podobno nie w pełni się zmieściła, a bez krzesełek na płycie hali byłoby bardziej koncertowo. Ale nikt nie przyszedł tam przecież grymasić. Miałem za to wrażenie, że to co słyszę brzmi jak To co znam i to już od samego początku, już od "Shine on You Crazy Diamond".
Wrażenie było chyba nie tylko moje, czego tu i ówdzie dowodziły oklaski. A że paru utworów zabrakło? Przecież żeby zagrać całą dyskografię musieliby grać pewnie jeszcze do teraz.
I to chyba by było na tyle. Rozpisywać się nie ma po co, bo recenzja po koncercie to musztarda po obiedzie, ale jeśli ktoś się zastanawia, czy warto, odpowiadam, że tak.
Bo owszem, można twierdzić, że co jakieś tam "kangury" wiedzą o Pink Floyd i że to podróba, ale tak tylko traci się przeżycia, a nic się przecież nie zyska, bo oryginał i tak z koncertem już nie wystąpi. A przecież Chopina, który za żadnym fortepianem już nie zasiądzie, gra się nadal. Mało tego, organizuje się konkursy kto lepiej go zagra i nagrody zgarniają tam nawet Chińczycy, którzy do Żelazowej Woli mają daleko podobnie jak daleko mają Floydzi z Adelajdy do tych z Cambridge.
Póki co pozostaje tylko obłożyć się płytami z oryginałem i czekać na kwietniowego Watersa w Łodzi.