Dyrektor banku spółdzielczego latami okradał klientów – dowodzi prokuratura. Miał sobie przelać z ich kont setki tysięcy złotych. Nigdy też nie zwrócił pieniędzy, które pożyczył „na rozkręcenie interesu” – ustalili śledczy.
Markowi B. postawiono w sumie pięć zarzutów dotyczących kradzieży pieniędzy oraz wyłudzeń. Znamy już szczegółowe ustalenia śledczych.
42-letni dziś Marek B. pracował w tym samym banku spółdzielczym w okolicach Białej Podlaskiej od 2003 r. Był szanowanym i dobrze ocenianym pracownikiem. Z czasem awansował ze stanowiska kasjera na dyrektora oddziału.
Co doradził dyrektor
Z akt sprawy wynika, że w 2010 r. zgłosił się do niego znajomy rolnik. Miał spore oszczędności i kłopoty w życiu osobistym. Chciał ukryć pieniądze przed żoną i poprosił Marka B. o radę. Wpłacił do banku 370 tys. zł. Po pewnym czasie postanowił oszczędności wypłacić. Starał się o unijną dotację i potrzebował pieniędzy na wkład własny. Wtedy okazało się, że jego konto jest puste.
Marek B. tłumaczył wówczas, że przelał oszczędności na długoterminową lokatę, bo „tak będzie dla niego lepiej”. Udało mi się przekonać klienta, że może wypłacić oszczędności dopiero za trzy lata. W przeciwnym razie straci zysk i połowę wpłaconej kwoty.
„Za marchew i kapustę”
Rolnik po trzech latach wrócił po pieniądze. Na koncie nadal było jednak pusto, a Marek B. nie był już dyrektorem banku. W lokalnym środowisku krążyły plotki, że jest oszustem. Mężczyzna wybrał się więc do jego domu. Marek B. oświadczył, że ma problemy z pracą i nie może oddać pieniędzy. Później przez jakiś czas jeszcze rolnika zwodził, by wreszcie oświadczyć, że nie jest mu nic winien.
Jak ustalili śledczy, od 2010 r. Marek B. przelewał pieniądze przedsiębiorcy na rachunek własny oraz na konta teścia i szwagra. Gotówkę zabierały banki na pokrycie zadłużenia na rachunkach. W tytułach przelewów Marek B. wpisywał m.in. „za marchew i kapustę” czy „za zbierak do cebuli”.
Okazało się, że wiele poleceń przelewu podpisał własnoręcznie sam przedsiębiorca. Podczas śledztwa tłumaczył, że nie wiedział dokładnie co podpisuje. Marek B. miał mu mówić, że „tak trzeba”, więc składał podpis.
Teść i szwagier o kontach nie wiedzieli
Marek B. miał również ukraść ponad 33 tys. zł z rachunku innego klienta – Radosława S. Mężczyzna poręczał kredyt znajomemu. Kiedy chciał wypłacić z banku swoje oszczędności okazało się, że nie ma ani grosza. Marek B. tłumaczył mu, że bank zajął jego pieniądze, ponieważ kolega nie spłaca kredytu.
Szybko okazało się, że to nieprawda. Radosław S. ustalił, że z jego konta wypłacono w sumie ponad 48 tys. zł. Złożył reklamację. Kiedy bank ją rozpatrywał, Marek B. zwrócił mu w sumie 20 tys. zł. Bank uznał reklamację, ale tylko na niespełna 7 tys. zł.
Z akt sprawy wynika, że teść i szwagier Marka B. nie wiedzieli o jego działalności. Pierwszy nie wiedział nawet, że ma konto w banku. Drugi dał 42-latkowi pełnomocnictwo i nie sprawdzał operacji na rachunku.
Żwirownia widmo
Marek B. odpowie także za wyłudzenie pieniędzy od trzech mężczyzn. Ok. 100 tys. zł w sumie miało być przeznaczone na „rozkręcenie interesu”, m.in. żwirowni. Z pożyczonej kwoty Marek B. zwrócił tylko 2 tys. zł. Żadnych inwestycji nie zrealizował.
Podczas śledztwa mężczyzna nie przyznał się do winy. Wyjaśniał, że nie jest nic winien klientom banku, ponieważ umawiał się z nimi na wszystkie przelewy. Pierwszy z pokrzywdzonych miał w ten sposób ukrywać oszczędności przed żoną, a drugi obawiał się zajęcia pieniędzy przez bank i chciał je wyprowadzić z rachunku.
Marek B. zaprzeczył również, by kiedykolwiek pożyczał pieniądze od pokrzywdzonych.
Sprawę 42-latka rozstrzygnie Sąd Okręgowy w Lublinie. On sam czeka na proces na wolności. Prowadzi własną działalność gospodarczą.