Za nami cztery dni udanej rozrywki na festiwalu Carnaval Sztukmistrzów, na którym można było poczuć się tak, jak przed ogłoszeniem stanu epidemii. Przez centrum Lublina znowu przelewały się tłumy widzów, w tym wielu turystów, którzy przyjechali specjalnie na festiwal. Na ulicznych scenach mieliśmy okazję, jak dawniej, oglądać artystów z zagranicy.
Z otwartymi ze zdumienia ustami podziwiało się występ trojga Belgów, którzy bez żadnych zabezpieczeń wręcz płynęli po rozpiętej wysoko stalowej linie nad pl. Litewskim. Latające w powietrzu siekiery, ryzykowne akrobacje, czy „rzadka, bezwłosa fińska małpa” były wśród atrakcji, jakie tuż obok zapewnili trzej Finowie tworzący ekipę Race Horse Company.
Dobrej zabawy dostarczył Juriy Longhi, który okiełznał równowagę do tego stopnia, że zapewne jest w stanie namierzyć środek ciężkości każdego przedmiotu, jaki znajdzie się przed jego oczami, nawet zawiązanymi. Wokół palca owinął sobie widzów Rolando Rondinelli, który z publiczności zbudował orkiestrę. Okazji do śmiechu nie brakowało też na występach Matteo Galbusery, który w trakcie wędkowania przy nieposłusznym radioodbiorniku wcielał się w zwariowanego tenisistę.
Buchające płomienie, wirujące snopy iskier i żonglerkę ogniem można było zobaczyć na terenie browaru na spektaklu grup MansterVille & Blackout Paradox, a szczególne wrażenie robił ognisty finał. To tylko część tego, co można było zobaczyć na bezpłatnych widowiskach.
Na dwa płatne spektakle bilety w cyrkowym namiocie rozchodziły się bardzo szybko. Francuska grupa Les GüMs uszyła swą opowieść z małych okruchów codzienności, a akrobacje nie były celem samym w sobie. Po wyjściu ze spektaklu w głowie pozostawał wniosek, że nikt nie będzie lepszy w naszych drobnych rutynach od nas samych, nikt nie będzie doskonalszy w niedoskonałościach i to szczęście, że nie wszyscy jesteśmy tacy sami.
Drugie namiotowe widowisko („Der Lauf”), zgodnie z tym, jak zapowiadali je sami artyści, było serią bezużytecznych eksperymentów z czynnym udziałem widowni, która dostała pewien wpływ na to, co działo się na scenie z ludźmi z wiadrami na głowach. Działo się dużo: wirowały talerze, sypało się szkło, była rozgrywka na cegły i kieliszki. Widzowie mogli nawet postrzelać, nie dotykając nawet broni.
Tak wystrzałowo minął Carnaval Sztukmistrzów. Dobrze było sobie przypomnieć, jak barwny i niecodzienny to festiwal. Aż chce się powiedzieć tej całej epidemii, żeby nas cmoknęła w piłeczkę.