W Boca Raton na Florydzie, znanej z walorów wypoczynkowych i widokowych, po raz trzeci starli się rywale do Białego Domu: Barack Obama i Mitt Romney. Dyskutowali o polityce zagranicznej.
Demokrata bronił swej polityki rosyjskiej twierdząc, że rywalizowanie z Rosją byłoby powrotem do czasów zimnej wojny.
Twierdził, ze określanie przez Romenya Rosji jako "geopolitycznego przeciwnika” jest błędne i wysyła zimnowojenne sygnały. Ten z kolei – że kokietowanie Putina jest drogą donikąd.
Obama wypominał, że jego przeciwnik zachowywał chwiejność stanowiska w przedmiocie wycofywania amerykańskich grup wojskowych z Afganistanu.
Ten ripostował, że jeżeli programem na rozwiązywanie problemów Bliskiego Wschodu jest u Obamy... atak na Romneya, to sukcesu demokracie nie wróży.
Przeciwnicy zgadzali się natomiast w sprawie Syrii. Trzeba wspierać opozycję, ale unikać angażowania w konflikt zbrojny. Zwłaszcza – dodajmy – że za obecnym reżimem syryjskim stoją Chiny i Rosja.
Obama bronił się, ironizując, że armia ma także mniej... koni i bagnetów. Najważniejsza jest bowiem technologia wojenna.
Ci, którzy sądzili, że trzecia runda telewizyjnego pojedynku zadecyduje o przewadze któregoś z kandydatów, zawiedli się. Według sondażu CNN, Obama pokonał Romneya 48:40.
To jednak o niczym decydować nie może. Sondaże opinii pokazują bowiem, że przy takim samym poziomie poparcia Obamy i Romneya, nadal silnie trzyma się 10-procentowa grupa niezdecydowanych.
To oni rozstrzygną 6 listopada w lokalach wyborczych.