Podglądał partyjnych dygnitarzy, stał dwa metry od papieża, był na każdym ważnym wydarzeniu. I ma na to dowody: tysiące zdjęć.
Niewiele brakowało, żeby Jacek Mirosław do końca życia z odrazą patrzył na aparat fotograficzny. Wszystko przez ojca, znanego przed laty kucharza i restauratora. Senior Mirosław często sięgał po swój aparat i...
- Nam, dzieciom nie bardzo to się podobało - mówi Jacek Mirosław. - Musieliśmy często nawet po kilka razy pozować do rodzinnego zdjęcia. Trzeba się było uśmiechać, robić ładne miny, wcześniej przyczesać włosy. Tak mnie to przez kolejne lata zniechęciło, że aparat wziąłem do ręki dopiero na studiach.
Konkurs
Było to na początku lat. 70. ub. w. Wówczas Jacek sięgnął po aparat ojca: exakta varex 2. Oryginalną cechą tych aparatów był wbudowany nóż, który umożliwiał odcięcie naświetlonego fragmentu błony bez otwierania aparatu. Po zwinięciu do kasety można było taki fragment wyjąć i wywołać.
O tym, że został fotoreporterem, zadecydował przypadek. Pierwsze, własnoręczne zdjęcia zrobił obok dzisiejszej Chatki Żaka. Kiedy je oddał do wywołania, okazało się, że nie są najlepszej jakości. Wówczas kupił książkę „Technika i technologia fotografii”. Po jej lekturze zrobił kilka zimowych zdjęć w Kazimierzu Dolnym. Jedno z nich przedstawiało kwiat róży, który iskrzył się w śniegu. Wysłał je na konkurs i wygrał. Od tego momentu połknął fotograficznego bakcyla. Widział siebie jako fotoreportera.
- Zaczynałem w „Konfrontacjach”, dodatku do Sztandaru Ludu - mówi Jacek Mirosław. - Bardzo miło wspominam z tego okresu współpracę z nieżyjącym już Frankiem Piątkowskim. Robiłem też zdjęcia dla potrzeb ówczesnego Teatru Gong.
Towarzysz Wiking
Wkrótce zdjęcia Mirosława ukazały się w prasie ogólnopolskiej. I to na pierwszej stronie. I znów dzięki przypadkowi. Pan Jacek często bywał w Kazimierzu, gdzie jego ojciec prowadził słynną restaurację Esterka. Pewnego dnia, do lokalu wpadła grupa młodych, dziwnie ubranych ludzi. Zarośnięci, w kurtkach nałożonych odwrotną stroną wzbudzili spore zainteresowanie. Jacek skojarzył, że w „Sztandarze Młodych” była wzmianka o grupie zapaleńców, którzy łodzią Wikingów mieli płynąć Wisłą do Gdańska. Poszedł za nimi. Wstydził się z nimi porozmawiać, ale zrobił im wiele zdjęć, które wysłał do gazety. Okazało się, że zamieścili je na pierwszej stronie.
Mając już na koncie kilka reporterskich sukcesów, odważył się poprosić w Sztandarze Ludu o etat. - Widzę towarzyszu Mirosławie, że jesteście już doświadczonym fotoreporterem - usłyszał od ówczesnego naczelnego, który do każdego dziennikarza zwracał się per „towarzyszu”. I dał mu etat. Przez kolejne 30 lat pstrykał i pstrykał.
Okno
Jako jedyny z lubelskich fotoreporterów dostał akredytację podczas wizyty papieża w Lublinie w 1987 r.
- To było ogromne przeżycie - wspomina. - Poruszaliśmy się specjalnymi, odkrytymi samochodami, na których zamontowano specjalne podesty. Stałem wśród dziennikarzy z całego świata. Była niesamowita atmosfera i stres, czy wszystko dobrze wyjdzie. Kiedy Jan Paweł II przyjechał na KUL, ja wtedy za późno dotarłem na platformę, z której mieliśmy zrobić zdjęcia. Dla mnie zabrakło miejsca. Byłem załamany. Udało mi się jednak wejść do środka. Sądziłem, że zrobię ujęcia z góry, ale wszystkie okna były zamknięte. Nie można ich było otworzyć. Jednak wybłagałem o możliwość otwarcia jednego z nich. Wyszły mi zdjęcia o wiele lepsze, ni te, które inni robili z platformy na dole.
Bułka i blask
Wśród tysięcy odbitek, Jacek Mirosław ma w domowych zasobach całą dokumentację powstawania kopalni w Bogdance. Pewnego dnia otrzymał polecenie służbowe: pojedziecie Mirosław do Bogdanki i zrobicie fotoreportaż z wizyty Edwarda Gierka i Piotra Jaroszewicza.
Na miejscu pstryknął serie zdjęć z gospodarczej wizyty głowy państwa i jego świty. Oprócz jednego. Kiedy Gierek z Jaroszewiczem mijali grupę ludzi, zatrzymali się na chwilę, żeby zamienić z nimi kilka zdań. Nagle Jaroszewicz zauważył, że jedna z kobiet ma w siatce zakupy. Widać było na wierzchu długą bułkę.
- Nie wiem, czy on tą kobietę poprosił czy nie, ale wyciągnął jej bułkę, ułamał kawałek i zaczął jeść - mówi pan Jacek. - Zrobiło się zamieszanie, ale nikt nie odważył się zrobić zdjęcia. Zresztą i tak by się nie ukazało.
Innym razem Gierek przyjechał do FSC. Po zakładzie oprowadzał go jeden z lokalnych bonzów partyjnych, który zazwyczaj źle wychodził na zdjęciach, o co miał często pretensje do fotografów. Zadaniem Jacka było zrobienie fotografii, na której miał być I sekretarz KC PZPR, lubelski dygnitarz i miejscowy robotnik. Wszyscy mieli mieć piękny uśmiech. Po wielu próbach udało mu się spełnić życzenie przełożonych. Wszyscy trzej, uśmiechnięci od ucha do ucha. Niestety, na zdjęciu był jeden, poważny mankament. Od lubelskiego sekretarza partii bił blask od złotego, sztucznego zęba. Zajęli się tym graficy. W gazecie zdjęcie było już bez wstydliwego blasku.
Pop
Cenzura w PRL-u była czujna. Kiedyś na meczu Motoru, który walczył o awans do ekstraklasy z warszawską Gwardią znalazł się transparent z napisem: „PRZYBYŁA, KRAWCZYK, POP - GWARDIA STOP!” (dla niewtajemniczonych: były to nazwiska czołowych piłkarzy Motoru). Jacek Mirosław zrobił zdjęcie transparentu i położył na biurku naczelnego. Okazało się jednak, że w takiej formie zdjęcie się nie może ukazać. POP kojarzyło się z Podstawową Organizacja Partyjną, dlatego poprawiono na zdjęciu nazwisko jednego z najlepszych piłkarzy w historii Motoru na „Pop”.
Kiedyś, wiosną, przechodząc obok hotelu Unia, lubelski fotoreporter zauważył pierwszych gości na tarasie kawiarni. Canonem pstryknął zdjęcie mężczyźnie, który był w towarzystwie atrakcyjnej kobiety. Po kilku dniach odebrał telefon od nieznajomego mężczyzny. Prosił go o oryginał tej fotografii. Okazało się, że zdjęcie w gazecie zobaczyła jego zazdrosna żona. Poznała na nim jej męża i zrobiła mu scenę zazdrości. On w tym czasie - jak zapewniał - był gdzie indziej. Oryginalne zdjęcie ją przekonało: na fotografii był ktoś łudząco podobny do jej małżonka.
Aparaty
Najwięcej zdjęć zrobił rolleiflexem i canonem F1.
- To były niezniszczalne aparaty - mówi. - Obydwa zresztą działają do dziś. Każdy fotoreporter dostawał przydział służbowej kliszy, najczęściej Kodak lub Agfa. Tyle, ile było trzeba, cięło się z takiej 60-metrowej taśmy. Obecne aparaty są w pełni zautomatyzowane. Wtedy jednak trzeba było mieć sporą wiedzę i doświadczenie, żeby zrobić dobre fotografie. Nie było - tak jak dziś - możliwości zobaczenia, czy udało się zrobić dobre zdjęcie. To okazywało się po wywołaniu, co było i żmudne i pracochłonne. Myślę, że jednak zdjęcia robione tamtymi aparatami, do tego czaro-białe, oddają bardziej ducha tamtych czasów. Dzisiaj korzystam również z nowoczesnych aparatów, ale wciąż z sentymentem wspominam poczciwego canona.
O wielu swoich zdjęciach potrafi mówić godzinami. Każde z nich ma swoją niepowtarzalną historię. To dokumentacja ludzi, z których wielu już nie żyje. To także miejsca, które może zobaczyć już tylko na fotografiach. Wiele z tych miejsc wygląda dziś zupełnie inaczej.
Dzięki zachowanym fotografiom i negatywom wciąż możemy przenieść się w czasie do czasów, kiedy wielu z nas marzyło o telefonie w domu, a nikomu nie przyszło na myśl, że za ileś lat każdy będzie miał w kieszeni telefon, a do tego będzie nim mógł robić zdjęcia...